SZ nr 34–42/2012
z 21 maja 2012 r.
O nierzetelnościach w polskiej nauce
Z dr. hab. n. med. Markiem Wrońskim, Rzecznikiem Rzetelności Naukowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, członkiem Zespołu ds. Dobrych Praktyk Akademickich przy Ministrze Nauki i Szkolnictwa Wyższego rozmawia Ewa Krupczyńska.
Niewiele w Polsce jest konferencji, które dotyczą nierzetelności w publikacjach naukowych, burzenia autorytetu nauki czy naruszania etyki w medycynie. Ostatnio Akademia Medyczna we Wrocławiu zorganizowała zaś taką na temat „Polityka wydawnicza i antyplagiatowa w uczelniach medycznych”. Uczestniczyło w niej ponad 300 osób, naukowcy, redaktorzy czasopism medycznych, przedstawiciele instytucji odpowiedzialnych za popularyzowanie nauki, zarządzający systemami antyplagiatowymi. Czy to oznacza już, że środowisko akademickie chce i potrafi rozmawiać o problemach nierzetelności w nauce?– Konferencja była bardzo potrzebna. Jednak mimo bogatego, przemyślanego dwudniowego programu, to dopiero początek dyskusji na temat nierzetelności w nauce, a pierwsza jaskółka wiosny jeszcze nie czyni. Mam nadzieję, że konferencje tego typu będą we Wrocławiu kontynuowane – jeśli nie w cyklu rocznym, to dwuletnim. Bardzo do tego organizatorów namawiam i zachęcam.
Cieszy fakt, że to właśnie nowe władze uczelni, która w ostatnich latach zyskała niechlubny rozgłos w kraju z powodu kilku nierzetelności naukowych, w tym plagiatu, który wykryto w pracy habilitacyjnej jej byłego rektora – zdobyły się na zorganizowanie konferencji poświęconej trudnym problemom.
Pan od lat zajmuje się tropieniem i ujawnianiem informacji o nierzetelnych publikacjach naukowych – nie tylko z medycyny, ale i innych dziedzin. Jak to się stało, że anestezjolog z wieloletnią praktyką w intensywnej terapii neurochirurgicznej zajął się plagiatami w nauce?– Zupełnie przypadkowo. W 1989 r. wyjechałem do Nowego Jorku, gdzie przez 18 lat pracowałem m.in. w Memorial Sloan-Kettering Cancer Center oraz Staten Island University Hospital. To właśnie w USA zacząłem napotykać w tamtejszych czasopismach naukowych informacje o plagiatach w nauce, o fałszerstwach w badaniach, fabrykowaniu danych. Zastanowiło mnie, że w Polsce, gdzie przed wyjazdem przez 10 lat pracowałem jako lekarz, nigdy nie natknąłem się nawet na najmniejszą wzmiankę o plagiacie czy naruszeniu etyki naukowej. W czerwcu 1997 r. napisałem artykuł poglądowy na ten temat, a podczas zbierania literatury natrafiłem na notkę w duńskim czasopiśmie, iż czterech polskich naukowców popełniło plagiat. Sprawdzając w PubMedzie publikacje głównego winnego, prof. dr. hab. Andrzeja Jendryczki ze Śląskiej Akademii Medycznej, napotkałem jego dalsze plagiaty. Razem okazało się być ich 50. Większość była dosłownym przetłumaczeniem tekstów z zagranicznych czasopism naukowych. W rezultacie okazało się, że wcale w naszym kraju nie jest lepiej niż w USA, tylko że u nas o tym głośno nie mówiono.
Podzielił się Pan swoim odkryciem z władzami uczelni? – Oczywiście. Problem w tym, że nie chciano ze mną na ten temat rozmawiać. Udawano, że nie ma sprawy. Głośno o plagiatach prof. Jendryczki zrobiło się dopiero po tym, jak pojechałem w listopadzie 1997 r. do Londynu na inauguracyjne zebranie COPE (organizacji redaktorów czasopism medycznych, którzy postanowili walczyć z nierzetelnością naukową). Podczas tego spotkania przedstawiłem 30 plagiatów pana Jendryczki przepisanych z wielu prestiżowych czasopism naukowych, których redaktorzy naczelni byli obecni na sali. W styczniu 1998 r. skandal został opisany przez tygodnik „Science”, a w kraju równolegle podjęła temat „Rzeczpospolita”. I dopiero wtedy, gdy w prasie upubliczniono ten przypadek, uczelnia nie mogła już udawać, że nic się nie stało i rozpoczęto postępowanie dyscyplinarne w tej sprawie.
Coś się zmieniło na lepsze od tamtego czasu?– Zmienia się, ale powoli. Szkoły wyższe starają się takich spraw nie ujawniać, wolą „zamieść je pod dywan”, żeby nie psuć opinii uczelni. Natomiast gdy ktoś się wyłamie i zareaguje na nierzetelność naukową innego pracownika naukowego, to bywa, że to właśnie osoba ujawniająca, jako ta, która „kala własne gniazdo”, jest szykanowana i w konsekwencji wcześniej czy później zostaje zwolniona bądź musi odejść z pracy. Prawdziwy winowajca jest nieruszany.
Od grudnia 2001 r., czyli od kiedy w miesięczniku „Forum Akademickie” prowadzę stałą rubrykę „Z archiwum nieuczciwości naukowej”, gdzie opisuję znane mi przypadki nadużyć w nauce, wiele osób, które wykryły plagiaty lub inne kanty naukowe, zwraca się do mnie o pomoc i radę. Część przypadków opisuję ze szczegółami, podając nazwiska.
Uważam, że w interesie społecznym należy mówić o tych sprawach oraz nadawać im rozgłos. Podanie przykładów konkretnych plagiatów to także ostrzeżenie dla innych naukowców, w tym młodych, dopiero zaczynających karierę naukową: oszukujesz – to wpadniesz, i wszyscy się o tym dowiedzą!
Artykuły na temat nierzetelności w nauce zacząłem publikować ponad 10 lat temu, pracując jeszcze w Nowym Jorku. Problematyka ta mocno mnie zainteresowała, zacząłem kompletować bibliotekę, jak również kolekcjonować różnorodne przypadki plagiatów. Do tej pory zgromadziłem spore archiwum. Posiadam dokumenty i artykuły dotyczące ok. 9 tysięcy przypadków patologii we wszystkich dziedzinach nauki z całego świata, w tym ok. 2 tys. z nauk biomedycznych.
Jaka jest reakcja środowiska akademickiego na Pana publikacje? – Moje artykuły czytane są z dużym zainteresowaniem. Nikt w kraju, oprócz mnie, tak wstydliwymi sprawami, jak plagiaty w publikacjach naukowych, nie zajmował się systematycznie i nie zajmuje. Oczywiście, uczelnie i osoby, o których pisałem, nie były zachwycone. Z początku wytaczano i mnie, i redakcji procesy, ale już po pierwszej rozprawie skarżący wycofywali się, widząc, jak dokładną dokumentacją dysponuję.
Obecnie środowisko naukowe przyzwyczaiło się już do tego, że opisuję nierzetelności w polskiej nauce. W USA każdy przypadek plagiatu w nauce, nierzetelności w badaniach klinicznych, fałszowania wyników badań jest publicznie omawiany i komentowany. Istnieje rządowy organ – Urząd Rzetelności Naukowej, który publikuje komunikaty w dzienniku urzędowym tamtejszego ministerstwa nauki. Od razu też piszą o takim fakcie dziennikarze większości amerykańskich gazet. Praktycznie – cały świat naukowy o tym się dowiaduje.
Jakie sankcje są stosowane w stosunku do plagiatorów czy nierzetelnych badaczy? – W Stanach Zjednoczonych taka osoba nie może starać się już o rządowe fundusze na badania naukowe, nie może być recenzentem w czasopismach naukowych. Z reguły jest zwalniana z pracy, bądź sama z niej rezygnuje z powodu ostracyzmu środowiska. Podanie do publicznej wiadomości nazwiska nierzetelnego naukowca powoduje, że nikt go nie chce zatrudnić. W sumie – oznacza to koniec kariery naukowej i śmierć zawodową. Z kolei w Anglii wobec lekarza, który popełnił plagiat, stosowana jest bardzo surowa kara – w 4 na 5 takich przypadków odbierane jest prawo wykonywania zawodu lub zawieszane prawo wykonywania zawodu, np. na rok.
A w Polsce? – Prawo mamy bardziej restrykcyjne niż w innych krajach – osobie, która popełni plagiat, grozi nawet odpowiedzialność karna. Jednak kary orzekane za plagiat mają najczęściej symboliczny charakter lub tego typu sprawy karne są umarzane ze względu na niską szkodliwość społeczną. Natomiast Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów Naukowych, gdy otrzyma informację o nierzetelności naukowej związanej z doktoratem, habilitacją, profesurą – ma prawo odebrać tytuł naukowy, i to nawet po 30 latach od dokonania plagiatu, gdyż obecnie te sprawy nie ulegają przedawnieniu. Problem w tym, by taka sprawa trafiła do komisji czy sądu. Z różnych względów polskie uczelnie niechętnie jednak ujawniają przypadki nierzetelności naukowej.
Uważam, że przy Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego brakuje profesjonalnego biura rzetelności naukowej, do którego powinny trafiać zakończone na uczelniach sprawy dotyczące nieuczciwości naukowej. Chodzi o to, by nie można było „ukręcić im łba”, schować takiej sprawy przed środowiskiem naukowym. Biuro tego rodzaju ułatwiłoby resortowi nauki nadzorowanie i kontrolowanie uczelni i innych gremiów, do których zgłaszane są przypadki plagiatów w nauce.
Pracuje Pan jako rzecznik rzetelności naukowej na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, ale inne uczelnie w Polsce nie mają takiego stanowiska... – … i to jest błąd, gdyż najważniejsza jest prewencja, zapobieganie plagiatom i fałszerstwom naukowym. Moja praca na uczelni polega właśnie na prewencji nieetycznych zachowań w nauce. Prowadzę wykłady dla nauczycieli akademickich, doktorantów oraz studentów przygotowujących prace magisterskie i z kół naukowych. Po reakcjach młodych naukowców widzę, że nie znają zasad rzetelności naukowej, nie zdają sobie sprawy z tego, czego w publikacjach naukowych nie można robić, nie wiedzą, jak postąpić w sytuacji, gdy w swojej pracy naukowej korzystają z dorobku innych, nie mają pojęcia, co to jest autoplagiat itd. Dopiero podczas wykładów wielu z nich otwierają się oczy na te problemy. Ja nie staram się moralizować, natomiast podaję konkretne przykłady upadania karier naukowych z powodu plagiatów, fałszowania danych w badaniach klinicznych, mówię o skandalach naukowych – nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.
Mówienie głośno o tych sprawach działa ostrzegawczo. Uważam, że rzecznik rzetelności naukowej powinien być zatrudniony w każdej większej uczelni, jak ma to miejsce w USA. W tym kraju na uczelniach są nawet biura rzeczników rzetelności naukowej, w których zatrudnione są 3–4 osoby. O randze tego stanowiska świadczy fakt, iż rzecznik jest pracownikiem administracyjnym w randze prorektora lub podlega tylko rektorowi.
Czy widzi Pan jakieś efekty swojej 10-letniej walki z plagiatami? Czy nie jest to przypadkiem walka z wiatrakami? – Środowisko akademickie przyzwyczaiło się już, że opisuję wszelkie nieuczciwości w nauce i ostatnio też stara się rozwiązywać te problemy. Część uczelni posiada już certyfikat „Uczelnia walcząca z plagiatami”, co oznacza, że wprowadziła procedury antyplagiatowe dla studentów. Organizowane są konferencje na ten temat, kolejna odbędzie się w listopadzie na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, a będzie dotyczyła „Nierzetelności naukowych w Polsce” z uwzględnieniem oszustw naukowych w medycynie. Jest tutaj duże wsparcie prof. Barbary Kudryckiej, Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, która rok temu utworzyła Zespół ds. Dobrych Praktyk Akademickich. Podobne kroki przydałyby się także w Ministerstwie Zdrowia. Jednak do normalizacji sytuacji w medycynie jeszcze daleka droga.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?