Dziesięć lat temu, w październiku, umarła Alina Pienkowska. Ta sama, która 16 sierpnia 1980 r. w Stoczni Gdańskiej im. Lenina wpłynęła na bieg historii. Kiedy robotnicy ze stoczni już po trzech dniach strajku podpisali porozumienie z dyrekcją i zaczęli się rozchodzić do domów, na dramatyczny apel tramwajarki Henryki Krzywonos trzy kobiety stanęły przy trzech bramach stoczniowych. Dziewczęca, szczupła pielęgniarka stanęła na beczce przy bramie nr 3. – Coś trzeba było zrobić, i to skutecznie. Wymusiłam na strażnikach zamknięcie bramy i zaczęłam mówić, że strajk został przedłużony. Mówiłam, że nigdy nie będzie żadnego sukcesu, jeśli każdy będzie działał na własną rękę. Tłum się cofnął – relacjonowała po latach Alina.
Tak się zaczął Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i 21 postulatów. Po dwóch tygodniach, w sobotę 30 sierpnia 1980 r. władzom PRL ogromnie zależało na zakończeniu strajku. Strajkujący w Szczecinie już podpisali porozumienie. W Gdańsku od rana wicepremier Mieczysław Jagielski przekonywał, że sobota to dzień Matki Boskiej, dobry na podpisanie porozumienia. Ale w odpowiedzi z głośników stoczniowych popłynął głos Aliny Pienkowskiej, która wyczytując długą listę prewencyjnie osadzonych „dysydentów”, mówi, że nie będzie końca strajku, póki ci ludzie siedzą. Ostatecznie do podpisania porozumienia doszło dzień później. Tamta postawa Aliny to już jest symbol. Symbol troski o dobro wspólne, a nie własne interesy. Smutnym znakiem naszych czasów jest to, że dla ideałów Aliny w wolnej Polsce coraz mniej jest miejsca.
Jej postać przypomniała mi się niedawno, podczas prezydenckiej debaty na temat zdrowia publicznego. Piotr Mierzewski, bliski współpracownik Aliny z czasów podziemnej „Solidarności”, a na początku „naszych” rządów wiceminister zdrowia, przypomniał, że już 20 lat temu zaczęła się debata o zdrowiu publicznym. I że od dawna wiadomo, co i jak robić. Zadał pytanie, dlaczego to się nie udaje i sam odpowiedział, że brakuje partycypacji, czyli demokracji w zdrowiu. Pakt dla zdrowia musi być zawarty ze społeczeństwem, które rozumie, o co chodzi.
To, co powiedział, było dysonansem wobec harmonii wypowiedzi przeważającej reszty zebranych, którzy wygłaszali monologi. Najczęściej – słuszne. Na ogół znane. Ale co z tego? Posłanka Beata Małecka-Libera zwierzyła się, że przez kilka lat pracy w podkomisji zdrowia publicznego próbowała z kolegami napisać założenia do ustawy, ale to trudne, bo wymaga interdyscyplinarności i wielosektorowości. Zakończyła optymistycznie, że troska o zdrowie publiczne jest pierwszym obowiązkiem męża stanu.
Szkoda, że do tej pory polskiemu społeczeństwu nie udało się znaleźć odpowiedniego męża.
Kiedy kolejny premier mianuje swego ministra zdrowia, umywa ręce od zdrowia Polaków. Tym się przecież zajmuje resort zdrowia. Opcja ministra to najczęściej punkt widzenia lekarza, troszczącego się głównie o medycynę naprawczą. Dlatego w chronicznie niedofinansowanym systemie prym wiodą choroby, a nie zdrowie. Dorobiliśmy się po 1989 r. kilku narodowych programów zdrowia, tyle że role poszczególnych resortów są w nich niejasne, zakres ich odpowiedzialności niezdefiniowany i właściwie nikt z realizacji programów nikogo nie rozlicza. Tak samo jest z odpowiedzialności samorządów za zdrowie na swoim terenie. Bo taka ogólna odpowiedzialność to właściwie powszechny brak odpowiedzialności.
Drastyczne oszczędności na profilaktyce zaczęły się wraz z reformą z 1999 r. Zapobieganie chorobom to przecież nie świadczenie medyczne i w logice sprzedawania i kupowania procedur się nie mieści.
Wśród chorób są lepsze i gorsze, zależnie od tego, jakiemu lobby medycznemu daje ucho minister czy prezes NFZ. Każdy lekarz udowadnia, że jego dziedzina medycyny ma szczególne znaczenie społeczne, ale nie każdy znajduje posłuch. W rezultacie na zdrowie społeczeństwa patrzy się przez pryzmat leczenia chorób, co jest dużym nieporozumieniem.
Od 20 lat jako społeczeństwo beztrosko hodujemy sobie cukrzycę i choroby nowotworowe, dopuszczając do wzrostu otyłości wśród dzieci. W szybkości tuczenia dzieci jesteśmy dziś lepsi od Amerykanów. Nadrabiamy zaległości cywilizacyjne. Zakaz sprzedaży w automatach i sklepikach szkolnych pożywienia śmieciowego nie wymaga specjalnej ustawy. Mogą to zrobić samorządy, zainspirowane przez ministra oświaty. W krajach skandynawskich regulacje dotyczące żywności śmieciowej w szkołach doprowadziły do spadku otyłości u dzieci o kilka procent.
Może to i lepiej, że nie ma dotąd ustawy o zdrowiu publicznym, bo gdyby miała być tak precyzyjna i dopracowana w szczegółach, jak pozostałe ustawy z pakietu minister Kopacz, byłby kolejny problem z jej wdrożeniem. Te uchwalone mają jedną wspólną wadę – są dowodem arogancji władzy, która wszystko wie lepiej i zawsze ma rację, nawet kiedy jej nie ma.
Wrześniowa zdrowotna debata u prezydenta przebiegła tak samo, jak wiele podobnych przed nią i zapewne po niej. Wszyscy są za zdrowiem publicznym. Wszyscy chcą dobrze. I każdy przy okazji chce załatwić jakiś swój interes.
Tak debatować można jeszcze następne 20 lat. A tymczasem na ulice Warszawy wychodzi kilkadziesiąt tysięcy ludzi i domaga się dialogu społecznego. Może to już ostatni dzwonek?