Życie każdego człowieka rozgrywa się na trzech poziomach: ciała, umysłu i ducha. Diagnoza i leczenie powinny więc odnosić się do nich wszystkich. O medycynie holistycznej z dr Preeti Agrawal – pochodzącą z Indii ginekolog-położnik, która od ponad 20 lat pracuje w Polsce – rozmawia Krzysztof Boczek
Czy polscy lekarze rzeczywiście traktują pacjenta jak samochód – maszynę złożoną wyłącznie z części, które trzeba naprawić?
To nie jest kwestia tylko polskich lekarzy, ale założenie medycyny zachodniej. W tym systemie lekarze mają dotrzeć do rozwiązania problemu, poprzez rozkładanie człowieka na części, znalezienie usterki i jej naprawę. Leczy się tylko narząd. Jeśli pacjent ma kilka problemów, to każdy specjalista zajmuje się organem z jego zakresu, np. gastrolog leczy tylko żołądek, ginekolog – tylko zaburzenia miesiączki, a jeszcze inny medyk zajmuje się problemami z tarczycą. W ten sposób lekarze nie leczą człowieka. I traktują go, jakby każdy narząd stanowił oddzielną jego część i funkcjonował poza organizmem. A pacjent jest zmuszony do krążenia między specjalistami.
To jak, pani zdaniem, powinno wyglądać to leczenie?
Nie jestem od oceniania tego, czy to jest złe czy dobre, ale taki sposób działania nie przynosi oczekiwanych rezultatów u pacjentów. W takiej sytuacji trzeba się zastanowić, czy to jest właściwy sposób postępowania. Już Hipokrates mówił: „najważniejsze w leczeniu jest poznawanie pacjenta”. Mniej istotne jest poznanie choroby. Ja to sobie dosłownie wzięłam do serca i powiem panu, że w tym tkwi cała tajemnica. Kiedy poznaję osobę, która ma jakiś problem zdrowotny, a równocześnie żyje w stresie, to mogę poznać przyczyny powstania tej choroby. Oprócz przepisywania leków przeciwbólowych, przeciwzapalnych, przeciwbakteryjnych, możemy pomóc pacjentowi, poznając przyczynę jego choroby, jej korzenie. Bo celem leczenia jest, by choroba nie powracała. Mimo że w systemie działającym u nas traktuje się pacjenta w sposób, który często nie daje oczekiwanych rezultatów, nadal tak samo przygotowuje się lekarzy. Chociaż znajdują się wśród nich medycy z otwartymi umysłami, którzy dostrzegają te braki systemu i poszukują innych, alternatywnych metod. Uczą się homeopatii, akupunktury, medycyny chińskiej itp. i włączają je do swojej praktyki. Ale takich jest tylko garstka. Bo sięgnięcie po inne metody wymaga wyjścia z utartych szlaków, poszukiwań i zmiany całego paradygmatu. A to przecież nie jest wygodne. Ja w swojej praktyce łączę medycynę zachodnią z alternatywnymi metodami leczenia. Korzystam z dobrej diagnostyki, nie wykluczam operacji. A już gdy, np. mięśniak zostanie wycięty, to zastanawiam się, dlaczego on powstał. W odpowiedzi na takie pytania medycyna Zachodu nie ma nic do zaoferowania pacjentowi.
Jak więc lekarz ma stwierdzić dlaczego powstał, np. ten mięśniak?
Człowiek nie jest tylko ciałem. Jesteśmy emocjami, psychiką, umysłem. Emocje dyktują naszemu organizmowi wiele zachowań – np. gdy jesteśmy zakochani to nasza odporność nagle wzrasta, a gdy mamy depresję to szybko zaczynamy chorować. Emocje odgrywają rolę w każdej chorobie. Wg medycyny chińskiej jesteśmy ciałem, umysłem i... układem energetycznym. I ta medycyna oddziałuje na tę ostatnią sferę człowieka. A energia człowieka jest uzależniona od otoczenia: jakie ma on relacje z innymi, w jakim zawodzie pracuje, czy przechodzi właśnie rozwód, jakieś inne stresy itd. Sedno więc tkwi w poznawaniu tego człowieka, jego życia, tego, co wpływa na jego zdrowie. To istotne zwłaszcza u kobiet – one tłumią i kumulują w sobie emocje, co zaburza ich gospodarkę hormonalną. A jeśli mają tendencję genetyczną – matka lub babcia miały mięśniaki – to prawdopodobieństwo wystąpienia u nich tego problemu znacząco wzrasta. Istotna jest także dieta – jeśli spożywamy wiele rzeczy rafinowanych lub cukru to także zaburzamy gospodarkę hormonalną, co sprzyja powstawaniu mięśniaków. Te wszystkie elementy układają się w logiczną całość i odpowiadają na pytanie: dlaczego powstał ten mięśniak. W takim holistycznym leczeniu istotna jest także edukacja pacjenta – gdy się go poznaje, to łatwiej mu wytłumaczyć i go przekonać do zmiany jakichś zachowań, by zapobiec powstaniu kolejnego mięśniaka. Leczenie w taki sposób jest piękne. Ale nie ma w nim gotowych, standardowych schematów.
Czyli medycyna jest sztuką, a nie rzemiosłem?
Dokładnie! Holistycznie podejście wymaga od lekarza bardzo wiele – musi być na bieżąco z nowinkami medycyny Zachodu, poznawać pacjenta i oceniać, czy stosowana metoda działa. W praktyce lekarskiej nie może się on też ograniczać do którejś z metod alternatywnych – ajuwerdyjskiej, chińskiej czy innej. Powinien je integrować, by celem najwyższym było dobro pacjenta. Psychologia silnie wpływa na nasze zdrowie. Jeśli człowiek jest zintegrowany psychicznie, to jego ciało nie choruje. Choroba to wołanie organizmu o pomoc. Bo chce on wrócić do homeostazy. Tymczasem w medycynie zachodniej choroba traktowana jest jak wróg człowieka – trzeba ją zniszczyć. To diametralnie różne myślenie o człowieku i chorobie. Problem jest w tym, że nie ma szkoły, w której można by się uczyć tej holistyki w leczeniu.
W Polsce, czy w ogóle na świecie?
W Stanach Zjednoczonych są jakieś szkoły, ale to właściwie nic w skali świata. Placówki, które działają, uczą medycyny ajurwedyjskiej, chińskiej, homeopatii itd. A holistyka musi je łączyć z tym, co osiągnęła medycyna Zachodu. I do tego zaprosić do współpracy psychologów, psychoterapeutów, rehabilitantów. Wówczas możemy stworzyć zespół ludzi, którzy będą potrafili pomóc pacjentowi. Ja wierzę w to, że nie ma nieuleczalnych chorób, są tylko nieuleczalni ludzie.
Gdyby współczesny lekarz chciał traktować każdego pacjenta tak jak pani mówi, poznawać go, dociekać, co jest nie tak z jego emocjami, psychiką, życiem, to potrzebowałby ogromnie dużo czasu na sam wywiad. A na to, plus na badanie i postawienie diagnozy, ma standardowo 15 minut. Podejście, które pani propaguje jest niewykonalne na szerszą skalę.
Oczywiście, że to zabiera dużo czasu. Ale można rozwiązać ten problem. Zanim pacjent trafi do mojego gabinetu, to wypełnia w domu obszerny kwestionariusz. To zajmuje mu nawet pół godziny. Kiedy wchodzi do gabinetu, ja już znam całą jego historię i wiem gdzie leży punkt ciężkości. Przy prostym przypadku 15 minut wystarczy, przy skomplikowanym nawet pół godziny to za mało. Ale też w czasie jednej wizyty wszystkiego się nie załatwi. Nawet holistyka zaczyna się najpierw od doraźnej pomocy choremu, a dopiero potem przychodzi czas na lepsze jego poznawanie i kolejne etapy pomocy. Chyba że pacjentowi wystarczy, by zlikwidować tylko objawy, a nie korzenie choroby.
Zna pani kraj, w którym już powszechnie leczą tak integracyjnie, holistycznie?
Nie ma takich krajów, w których w całym państwie praktykowano by taką medycynę. Ale jednym z najbardziej otwartych państw pod tym względem są Niemcy. Tam mają wysokiej jakości medycynę Zachodu oraz wyższą świadomość i otwartość na praktykowanie niekonwencjonalnych metod. Kasy chorych zwracają pieniądze za takie zabiegi, a okuliści wiele chorób leczą przez akupunkturę. Pediatrzy nie zalecają od razu antybiotyków, tylko opierają się na homeopatii – te preparaty są tam bardzo powszechne. W Niemczech można znaleźć wiele praktyk lekarskich stosujących integracyjne podejście. Z kolei, osteopatia została w wielu krajach włączona do opieki szpitalnej, np. Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech. Szwajcaria jest także bardzo otwarta na medycynę integracyjną.
Gdyby pani mogła dokonać rewolucji w polskiej służbie zdrowia, tak by stała się ona bardziej holistyczna, to co by pani zrobiła?
Zaczęłabym od szkoleń dla lekarzy. By poszerzyć ich wiedzę w zakresie wpływu odżywiania na choroby i by zachęcić ich do zwracania uwagi na tak podstawową kwestię, jak dieta pacjenta. A potem szkolenia z poszczególnych terapii, np. z osteopatii, aby lekarze zaczęli swoich pacjentów kierować także na tego typu zabiegi. Zachęcałabym medyków do ściślejszej współpracy, np. z dietetykami. Już tak proste zmiany wpłynęłyby na jakość usług. Dopiero potem przeszłabym do szkoleń dla studentów uniwersytetów medycznych. W Niemczech na studiach jest półroczny kurs ziołolecznictwa i homeopatii. Dzięki temu tamtejsi studenci medycyny mają pojęcie o tym i są na to otwarci. To ciągle nie byłaby holistyka, ale raczej tylko przygrywka do niej. Bo, by stać się holistykiem, lekarz musi wiele lat pracować w zawodzie, a także nad sobą. Ale już nawet w takiej medycynie byłoby wiele integralności. I zaczęto by leczyć także przyczyny.
Jeśli to integracyjne leczenie jest bardziej skuteczne, to czy potrafi to pani udowodnić badaniami naukowymi? Spotkała się pani z takimi?
Są takie badania, które dowodzą, że medycyna holistyczna daje lepsze efekty. Drukowane w czasopismach z impact factorem. Problem tkwi w tym, że nie da się udowodnić wszystkiego, bo leczenie integracyjne jest wieloczynnikowe.
Jeśli więc są dowody naukowe, to dlaczego w naszym kręgu kulturowym, te plusy medycyny holistycznej nie są wykorzystywane?
Ależ są wykorzystywane! W Polsce coraz bardziej popularna staje się, np. akupunktura. W Niemczech co druga osoba mówi o stosowaniu w leczeniu medycyny Wschodu: chińskiej, ajurwedy czy ziołolecznictwa. Te metody stają się tam popularne. Ale trzeba jedno zaznaczyć – korzystanie z różnych metod alternatywnych nie oznacza od razu holistycznego leczenia. Holistyka wchodzi jeszcze głębiej – szuka źródła problemów w psychice, duchu i ciele pacjenta. Taką pełną holistykę praktykuje się chyba tylko w Chinach.
Integracyjne podejście zawiera także badanie stanu emocjonalnego pacjenta. Jak pani bada jego stan? Za pomocą wspomnianego kwestionariusza?
Tak. Pytam w nim pacjentki, co się dzieje w ich życiu, co ostatnio się wydarzyło. A gdy pacjentka wchodzi do gabinetu, to obserwując ją oceniam także jej stan emocjonalny: zachowanie, sposób siedzenia, chodzenia, wyraz twarzy itd. Ale głównie korzystam z informacji z kwestionariusza.
I jak to przekłada się na pani decyzje kliniczne?
Pomagam pacjentowi przez rozmowę, odpowiednio dobrane preparaty, witaminy, ewentualnie kieruję go na terapie, np. wspierające organizm. Często też polecam odpowiednie lektury. Bo wierzę w to, że człowiek sam się leczy, więc przez rozmowę z nim wywołuję jego moc do samouzdrawiania, samoleczenia. Dzięki temu mogę go wyciągnąć z choroby, usamodzielnić i „zainstalować” mu nowe wzorce postępowania. Tego oczywiście nie załatwi jedna wizyta w gabinecie. To jest proces.
Właśnie – motywacja pacjenta do leczenia. Czy pani zdaniem lekarze w Polsce w wystarczający sposób motywują chorego do uczestniczenia w leczeniu?
To trochę kuleje, ale wydaje mi się, że są lekarze, którzy zachęcają pacjentów, by przestali palić papierosy, zaczęli ćwiczyć itd. Ale zazwyczaj robią to w sposób, który, pod kątem psychologicznym, przypomina relację: dorosły – dziecko. A w holistycznym podejściu, lekarz jest partnerem dla pacjenta. Widzi w nim możliwości, musi tylko pomóc mu je odkryć, jeśli chory nie jest ich świadomy.
Czytałem w internecie opinie o pani jako o praktykującym ginekologu. Wywnioskowałem z nich, że nie wszyscy pacjenci akceptują to holistyczne podejście do leczenia. Że, oprócz lekarzy, to pacjenci musieliby zaakceptować to nowe podejście medyka do chorego. Ma pani pomysł jak zmienić to nastawienie pacjentów?
Nie mam. Moim pacjentkom mówię: jeżeli nie oczekujesz takiego leczenia, to na każdym rogu jest inny ginekolog. Moim zadaniem nie jest zmiana pacjentki pod tym względem. Ja daję możliwość holistycznego leczenia tym, które tego chcą, które są tego bardziej świadome. Robiąc rzeczy drogą niekonwencjonalną zdaję sobie sprawę, że pacjentki różnie będą do tego podchodzić.