8 października weszła w życie ustawa o partnerstwie publiczno-prywatnym (PPP). Dla środowiska służby zdrowia – właściwie z zaskoczenia, bo ani pracom nad nią, ani jej uchwaleniu nie towarzyszyły debaty, spory czy protesty, jakich byliśmy świadkami np. przy rządowej, ostatecznie przez sejm odrzuconej, koncepcji przekształcenia spzozów w osławione supy.
PPP objawiło się bez rozgłosu, acz skutecznie, i to przy poparciu największych klubów parlamentarnych. Także tych, które utworzą nową koalicję rządową. Dla funkcjonowania systemu ochrony zdrowia w Polsce PPP wnosi możliwości rewolucyjnych zmian.
Z historii
Projekt tej ustawy, dzieło ustępującego rządu, powstał w ministerstwie gospodarki i przez ministerstwo gospodarki był pilotowany w toku prac legislacyjnych. W sejmie projekt znalazł się w sierpniu 2004 r., wkrótce po ostatecznej klęsce supów – z uzasadnieniem, że stanowi realizację rządowej strategii "Przedsiębiorczość – Rozwój – Praca". W czerwcu 2005 r., w trzecim czytaniu, za odrzuceniem tej ustawy w całości opowiedziały się kluby PSL, LPR, Samoobrona oraz część posłów niezrzeszonych i z kilku kół poselskich, ale przeciwne temu wnioskowi były i SLD, i PO z PiSem, SDPL i UP. Ostatecznie więc – po odrzuceniu większości poprawek senatu – 28 lipca, na swym przedostatnim posiedzeniu i wśród gorączkowych głosowań nad dziesiątkami najpilniejszych ustaw – sejm rozstrzygnął o obecnym kształcie całej regulacji.
Nowoczesność w zagrodzie
Elżbieta Radziszewska, posłanka IV i V kadencji, mówi, że ta ustawa jest po to, by pozwolić na normalność w naszej rzeczywistości. I że musimy szukać nowoczesnych rozwiązań prawnych, funkcjonujących i sprawdzających się na świecie, bo bliżej nam do Zachodu niż do Białorusi. A np. z budową dróg i autostrad jest w Polsce tragicznie. Pytana, czy nie obawia się patologii, do których w toku realizacji PPP może dojść w ochronie zdrowia, odpowiada z przekonaniem: – Trzeba tylko kontrolować, gdzie trafia pieniądz publiczny. Bo problem wynaturzeń czy patologii nie tkwi przecież w samym prawie, lecz w tym, czy jest ono przestrzegane – dodaje. Toteż nie uważa ustawy o PPP za ułatwienie publicznym podmiotom działającym w ochronie zdrowia zalegalizowania korupcji czy nepotyzmu. – Takie obawy żywić może ktoś, kto hołduje spiskowej teorii dziejów – tłumaczy z optymizmem i wiarą w szlachetność ludzkiej natury.
Poseł Bolesław Piecha jest natomiast diametralnie przeciwnego zdania.
- Oczywiście że się boję możliwych patologii na styku interesów publicznych i prywatnych. Ta ustawa to doskonały sposób na szalenie niebezpieczne dla systemu finansów publicznych kreowanie podaży. Szpitale w 99,8% korzystają ze środków publicznych; co się stanie, gdy bez konsultacji pojawi się w co trzecim z nich np. PET? A potem – naciski opinii publicznej na zawarcie kontraktu? PPP rodzi więc mój potężny niepokój i obawy dalszej destabilizacji systemu. W tej ustawie nie ma przecież dostatecznych barier przed wyprowadzaniem publicznego majątku i trudno będzie nad takim procesem zapanować. Sądzę więc, że tę ustawę trzeba będzie szybko znowelizować.
Po co ta ustawa?
Ma ona przynieść oszczędności podmiotom publicznym w realizacji ich publicznych zadań: organy administracji rządowej, jednostki samorządu terytorialnego, fundusze celowe (czyli np. NFZ), państwowe uczelnie i jednostki badawczo-rozwojowe, wreszcie spzozy – na wniosek prywatnego przedsiębiorcy będą mogły zawrzeć z nim umowę o PPP, by taniej realizować swoją misję. Oczywiście, po przeprowadzeniu analizy opłacalności takiego przedsięwzięcia, bo bez takiej analizy ich umowa z mocy ustawy będzie nieważna. I - nie wątpię – przykłady takiego PPP zobaczymy.
Ale szefowie publicznych zozów, podobnie jak decydenci w innych wymienionych wyżej podmiotach publicznych, już dziś należą do mistrzów świata w udowadnianiu na papierze, że coś, co na zdrowy rozum nie może się zbilansować – w ich rachunkach prowadzi wprost do czystej nadwyżki. Widziałam sporo tzw. programów restrukturyzacji finansowej zadłużonych spzozów – i do dziś łza mi się w oku kręci, gdy wspominam te gustowne wykresy z rosnącymi z roku na rok przychodami i spadającymi kosztami, które to ilustracje miały przekonać nasze wydawnictwo do zawarcia ugody w sprawie kolejnego odroczenia zapłaty za zaległą prenumeratę SZ... Bo cóż to za problem, by dowieść czarno na białym, jak bardzo korzystne dla podmiotu publicznego będzie zlecenie projektu czy inwestycji szpitalnej wybranemu prywatnemu przedsiębiorcy albo oddanie mu świadczenia usług publicznych na ponad 3 lata z powierzeniem jego pieczy na ten czas majątku, czy wreszcie – zaangażowanie go do przedsięwzięcia pilotażowego, promocyjnego, naukowego lub edukacyjnego?
Pionierzy w konsumpcji możliwych dobrodziejstw płynących z PPP, czyli mieszania środków publicznych i prywatnych, i to zanim jeszcze ustawa weszła w życie – pokazali już robiący wrażenie model wdrażania idei partnerstwa publiczno-prywatnego w praktyce polskiej służby zdrowia.
Paskudztwo prywatno-publiczne
"Puls Medycyny" (w nr. 19. z 28 września – 4 października br.) ujawnił, kto będzie zarabiał na wielkim edukacyjnym przedsięwzięciu izb lekarskich (oraz warszawskiej izby pielęgniarek i położnych) o nazwie Medyczna Platforma Edukacyjna. Mianowicie – TIM-Polska sp. z o. o., założona we wrześniu 2003 r. przez 5 osób związanych z Ośrodkiem Wspomagania Restrukturyzacji i Prywatyzacji przy OIL w Warszawie. Prezes tej spółki, która umożliwi tanie kształcenie ustawiczne lekarzy drogą e-edukacji, by mogli oni uzyskać wymagane prawem punkty edukacyjne – mówi o tym przedsięwzięciu autorce tekstu "Biznesowe związki samorządu z edukacją internetową w tle" wprost: jest to forma partnerstwa publiczno-prywatnego.
I rzeczywiście – o takim partnerstwie tylko pomarzyć. Bo przecież:
– to izby wywalczyły zapisy o obowiązku kształcenia ustawicznego i pozyskiwania punktów edukacyjnych przez lekarzy,
– to izby zapewniły spółce wielokrotny, bezpłatny marketing jej oferty edukacyjnej (via "Gazeta Lekarska" i biuletyny izb okręgowych),
– to izby mają m.in. bazy adresów e-mailowych lekarzy, łatwo będzie im zatem nakłonić swych członków do wyboru tej akurat opcji kształcenia, bo nie tylko wykreowały takie rynkowe zapotrzebowanie (pardon, chciałam powiedzieć – przejawiły troskę samorządu o rozwój intelektualny każdego przedstawiciela zawodu), ale także
– to one same decydują, co jest i będzie uznane lekarzowi za realizację obowiązku prawnego. (Na pytanie SZ, czy autorzy tekstów zamieszczanych na naszych łamach w dziale "Klinika", np. konsultanci krajowi, otrzymają 5 punktów za taką publikację, szef Ośrodka Doskonalenia Zawodowego Lekarzy i Lekarzy Dentystów warszawskiej OIL rozbrajająco oświadczył: nie. A dlaczego? – Bo gazeta nie jest indeksowana.)
Słowem – w ramach tego pierwszego głośnego przypadku wdrożenia PPP – izby dały spółce TIM: potencjalne 100% rynku lekarzy przekonanych do oferty edukacyjnej tej spółki (bo łatwo i tanio wypełnią obowiązek prawny, o którego wprowadzenie wcześniej zadbały), ergo – supermonoplistyczną pozycję na rynku. A szef OIL w Warszawie zabiega nadto w ministerstwie nauki o dotację na uruchomienie całego przedsięwzięcia o nazwie Medyczna Platforma Edukacyjna, bo spółka TIM musi mieć jakieś środki na pokrycie kosztów honorariów autorom kursów dla lekarzy. Prezes NRL zapowiada z kolei uruchomienie kodowanej telewizji edukacyjnej dla lekarzy oraz walczy, by wydatki na doskonalenie zawodowe lekarze mogli odpisywać od podstawy opodatkowania. I słusznie – bo skoro państwo nakazało lekarzom stałe doskonalenie zawodowe – niech teraz podatnik za to zapłaci. Lekarz ostatecznie nie dozna uszczerbku finansowego, a jakaś dobrze lokowana towarzysko spółka – zarobi na siebie i "przyjaciół królika".
MPE to przykład publiczno-prywatnego biznesu edukacyjnego. Spółka TIM może obrócić miliardami rocznie (100 tys. lekarzy razy 20 zł za 1 pkt. edukacyjny razy 100 pkt. rocznie na lekarza). I niewiele w tym prostym rachunku przeszacowałam, bo z pewnością dołożą się do jej obrotów reklamodawcy. Z taką konkurencją mali nie mają szans. Bo też PPP jest dla dużych, cwanych i z towarzystwa.