Na Facebooku ma dwa profile: prywatny i zawodowy. Na tym drugim regularnie zamieszcza edukacyjne posty, stara się wyjaśniać wątpliwości rodziców, odpowiada na pytania związane ze zdrowiem i pielęgnacją dzieci. Lekarz, rezydent pediatrii, Dawid Ciemięga, od ponad dwóch miesięcy jest symbolem walki o dobre imię lekarzy i dobre imię medycyny. Zaczęło się od „afery szczepionkowej”, ale sprawa ma charakter rozwojowy.
Małgorzata Solecka: Został Pan lekarzem, bo…
Dawid Ciemięga: …jako dziecko sporo chorowałem i dużo czasu spędzałem w szpitalach. Obserwowałem lekarzy i wtedy postanowiłem, że zostanę jednym z nich.
M.S.: A wybór pediatrii?
D.C.: Pediatrią zainteresowałem się już na studiach i to z kilku powodów. Widziałem, że pediatrzy to najczęściej bardzo serdeczni i uśmiechnięci lekarze, i zajęcia z nimi zawsze mi się podobały. Sama pediatria to dla mnie bardzo przyjemna dziedzina medycyny. Tematy pediatryczne, mówiąc kolokwialnie, zawsze mi dobrze leżały, czułem się w nich pewnie. Najbardziej odpowiadała mi też praca z pacjentami pediatrycznymi. Reasumując – nad wyborem specjalizacji nie musiałem się długo zastanawiać, bo niemal od początku studiów wiedziałem, że chcę być pediatrą. Specjalizację zacząłem w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Ligocie na Oddziale Endokrynologii i Diabetologii Dziecięcej, następnie przeniosłem się do Szpitala Miejskiego w Tychach i tam kończę piąty rok specjalizacji.
M.S.: Profesjonalna aktywność lekarzy w mediach społecznościowych to raczej wyjątek niż reguła. Pan używa Facebooka jako narzędzia komunikacji nie tylko prywatnie. Dlaczego?
D.C.: Lubię mieć kontakt z ludźmi, dzielić się wiedzą i pomysłami, również zachęcać do różnych wspólnych działań. Ważna jest też dla mnie możliwość kontaktu z rodzinami, które mam pod swoją opieką. Rodzice oddają w moje ręce zdrowie swoich dzieci, a ja czuję się za te dzieci odpowiedzialny. Interesuję się nimi nie tylko w gabinecie. Facebook jest doskonałym narzędziem do stałego kontaktu, którego duża część rodziców również potrzebuje. Jako lekarz bardzo nie lubię, gdy moi pacjenci trafiają do szpitala, gdy muszę ich tam kierować. To dla mnie ostateczność. Dobry pediatra powinien zawsze się starać robić wszystko, co w jego mocy, żeby dziecko – jeśli to tylko jest możliwe – było leczone w domu. To najczęściej zresztą jest możliwe. Ale leczenie dzieci, niemowląt i starszych również, którym dolega coś więcej niż infekcja górnych dróg oddechowych, trzydniówka czy niewielkie problemy żołądkowe, wymaga stałej współpracy lekarza z rodzicami, bo leczenie dziecka to praca zespołowa.
Dla mnie duże znaczenie ma możliwość budowania mniej formalnych, dobrych relacji z rodzinami, które przyjmuję w gabinecie. Dzięki temu z jednej strony praca staje się po prostu bardziej przyjemna, z drugiej – łatwiej budować zaufanie między nami. Na takie zaufanie jako lekarz muszę pracować, ale również pracują na nie rodzice. Jeśli ufamy sobie i szanujemy się wzajemnie, praca jest przyjemnością. Facebook pomaga mi również zwiększać czujność rodziców, budować ich świadomość, że nie wszystkiemu, co przeczytają w Internecie, można ufać. W ostatnim czasie skupiam się na obalaniu nieprawdziwych informacji i szkodliwych porad dotyczących zdrowia, jakie coraz częściej pojawiają się w sieci. Chciałbym również propagować rzetelne badania i publikacje medyczne, których brakuje w publicznych dyskusjach.
M.S.: Od czasu do czasu na swoim fanpage’u publikuje Pan wpisy zupełnie niezwiązane z pracą.
D.C.: Ale związane z moją pasją. Interesuję się ptakami i staram się im pomagać. Społeczność skupiona na Facebooku może wspólnie zrobić wiele dobrego, na przykład zaangażować się w ratowanie chorych ptaków. Albo w inne akcje, które realnie zmieniają świat na lepsze.
M.S.: Nie da się chyba ukryć, że podejmując walkę z hejterami, też chce Pan zmienić świat na lepsze. Wszystko zaczęło się od postu, jaki zamieścił Pan na swojej stronie, gdy w mediach pojawiły się informacje o „wadliwych”, „uszkodzonych” szczepionkach, które miały otrzymać setki, może tysiące dzieci. Tłumaczył Pan, dlaczego rodzice nie powinni się obawiać kreślonych przez dziennikarzy czarnych scenariuszy. Posiłkując się wynikami badań, wyjaśniał Pan, że nawet jeśli doszło do złamania procedur, nie jest zagrożone zdrowie tych, którzy zostali zaszczepieni. I?
D.C.: I po kilkunastu godzinach pojawiły się pierwsze komentarze. Masowo. Zarzucano mi, że jestem „kłamcą”, „niedouczonym konowałem”. Bo napisałem np. że szczepionka na WZW B może być przechowywana poza lodówką przez wiele tygodni, zachowując skuteczność. Kilkadziesiąt osób obrażało mnie w niewybrednych słowach i twierdziło, że nie mam żadnych badań na poparcie moich słów. Problem polega na tym, że antyszczepionkowcy – bo autorzy komentarzy nawet nie próbowali ukryć swojego negatywnego stosunku do szczepień – nie mają zielonego pojęcia, co piszą i o czym piszą. Więc gdy poinformowałem, że chętnie się z nimi spotkam w realnym świecie, żeby przekazać im odpowiednie publikacje, nagle wszyscy zapadli się pod ziemię. Jakoś nie było chętnych do spotkania twarzą w twarz. Jeszcze dzień, dwa dni wcześniej pisali, że walczą o prawdę i o dobro dzieci.
M.S.: Na agresywnych i obraźliwych komentarzach się jednak nie skończyło.
D.C.: Nie. Pojawił się pomysł, żeby „zrobić mu opinię”. Mu, czyli mnie. Na Facebooku rodzice dzieci, które leczyłem i leczę mają możliwość wystawiania mi opinii. Do tego momentu były to wyłącznie wzorowe oceny. Na te opinie ciężko pracowałem ostatnich kilka lat. I nagle pojawiły się opinie „jednogwiazdkowe”, negatywnie wpływające na całościową ocenę. Mogłem o sobie przeczytać, i czytali o mnie inni użytkownicy Facebooka: „Lekarz, który poleca wadliwe szczepionki”; „Zwykły morderca”; „Na stos i podpalić”; „Pewnie wziął kupę kasy od firm farmaceutycznych”; „Przez takich jak on ile dzieci cierpi, gnida społeczna z krwią na rękach”. Dostawałem również esemesy i maile z takimi i podobnymi treściami.
M.S.: Podobne wyzwiska i oskarżenia pojawiały się pod adresem lekarzy już wcześniej, i to nieraz. Nie tylko przy okazji szczepień, ale na przykład niepożądanych zdarzeń medycznych. Jednak Pan zareagował inaczej niż zdecydowana większość Pana kolegów po fachu.
D.C.: Wielokrotnie w ostatnich tygodniach tłumaczyłem, że rozumiem lekarzy, którzy „odpuszczają” hejterom, nie chcąc marnować czasu i pieniędzy na walkę w sądach, jednak czułem, że muszę postąpić inaczej. Od pojawienia się pierwszych pomówień i obraźliwych treści kierowanych pod moim adresem zacząłem gromadzić dowody i szukać informacji na temat autorów tych komentarzy, maili i SMS-ów, a następnie zacząłem upubliczniać ich wypowiedzi, aby każdy mógł zobaczyć, co robią. Chciałem nagłośnić tę sprawę i to, muszę przyznać, mi się udało. Zależało mi, żeby zarówno szeroko rozumiana opinia publiczna, ale również środowisko lekarskie zrozumieli, kim są i jak działają antyszczepionkowcy-hejterzy.
Podjąłem trudną i czasochłonną pracę, by namierzyć jak najwięcej tych osób i zgromadzić jak najwięcej dowodów. Najpierw robiłem to sam, potem zgłaszało się do mnie coraz więcej ludzi z całej Polski z chęcią pomocy. W końcu z pomocą prawników postanowiłem domagać się konsekwencji wobec ludzi, którzy próbowali zniszczyć mój wizerunek i zatruć mi życie.
M.S.: Chyba ich działania przynoszą odwrotny skutek?
D.C.: Można powiedzieć, że od samego początku tej afery, równolegle do tych wszystkich krzywdzących komentarzy, dostaję słowa wsparcia z całej Polski. Pod koniec kwietnia po tym, jak w jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych ukazał się reportaż o mnie i o mojej krucjacie, dostałem niezliczoną ilość wiadomości z poparciem i wyrazami podziękowania za walkę z szarlatanami. Dotarło do mnie wiele wzruszających maili i za wszystkie dobre słowa, jakie przeczytałem, jestem bardzo wdzięczny. Jesteśmy bardzo wdzięczni, bo moja żona również się w tę sprawę angażuje.
Ludzie dziękują mi za obalanie internetowych mitów i szkodliwych informacji, które rozpowszechniają nie tylko antyszczepionkowcy, ale również „specjaliści” od tzw. medycyny alternatywnej, która – co powinniśmy mówić głośno i często – nie ma z medycyną nic wspólnego. Mogę tylko obiecać, że z tej aktywności nie zrezygnuję.
M.S.: Mówi Pan o reakcjach tzw. zwykłych ludzi. A jak zareagowali pana koledzy – lekarze, ludzie ze środowiska medycznego?
D.C.: Od samego początku dostałem niesamowicie mocne wsparcie. Najpierw takie zwyczajne, ludzkie. Esemesy i maile od lekarzy z Polski, ale również od polskich lekarzy pracujących w innych krajach. Teraz piszą do mnie z poparciem już nie tylko lekarze, ale też studenci medycyny. Bardzo mi kibicowali i kibicują lekarze, ale też pielęgniarki, z którymi pracuję na co dzień.
Muszę powiedzieć, że wielu starszych lekarzy wiadomość o istnieniu antyszczepionkowców naprawdę zdziwiła. Oni nie słyszeli o „internetowej medycynie” – ani o antyszczepionkowcach, ani o tzw. alt-medzie (medycynie alternatywnej – red.). Nie wiedzieli, że istnieją strony, na których można dostać „poradę medyczną” typu lewatywa z kawy „lecząca” autyzm.
Wsparcie dostałem nie tylko od pojedynczych lekarzy, ale też organizacji – najpierw od Porozumienia Rezydentów, którego jestem członkiem, następnie od samorządu lekarskiego, Okręgowej Izby Lekarskiej w Katowicach. Jestem za nie bardzo wdzięczny. Zwłaszcza że sytuacja jest bardzo rozwojowa. W ostatnim czasie znany polski „uzdrowiciel”, biznesmen Jerzy Zięba dołączył do atakujących. Rozgłasza publicznie, że ja i inni pediatrzy kaleczymy dzieci. Złożyłem w tej sprawie wniosek w prokuraturze o wszczęcie postępowania i zostałem już przesłuchany jako pokrzywdzony.
Zamierzam również złożyć przynajmniej kilka prywatnych aktów oskarżenia przeciw najaktywniejszym hejterom. Jednak zanim trafią one do sądu, należy wezwać osoby, które mają być pozwane do ugodowego załatwienia sprawy. Takie pisma już zostały rozesłane i nawet dostałem pierwszą propozycję ugody. Na pozostałe odpowiedzi czekamy – jeśli nie będzie chęci ugody, prywatne pozwy trafią do sądu.
M.S.: Nie odpuści Pan?
D.C.: Nie odpuszczę.