Idą święta, a wraz z nimi – wzmożona, niestety, alkoholizacja, dzięki której parę instytucji pożeruje sobie na naszych budżetach, uzyskując całkowicie legalnie bezpłatne, choć kosztowne wspomaganie przez zabiedzone zozy ich absolutnie niemedycznych biznesów lub publicznych powinności. O dwóch takich przykładach – poniżej.
Kilkanaście lat temu, w sobotni kwietniowy ranek kończyłem dyżur wypadkowy, aż tu wezwanie z komisariatu: "Wisi od trzech miesięcy". Trzeba jechać. Dawnymi czasy pogotowie ratunkowe służyło m.in. do darmowego stwierdzania kryminogennych zgonów, diagnozowania więziennych "połyków" i zwijania pijaczków do izb wytrzeźwień. Pojechaliśmy do "wezwania" i faktycznie stwierdziłem zgon z wszelkimi objawami wiszenia od trzech miesięcy.
Po wprowadzeniu reformy finansowania rynku zdrowotnego, mając w pamięci tamten epizod, zacząłem się nieśmiało boksować z policją w kwestii opłat za pobieranie krwi na zawartość alkoholu. Jeżeli uznano prawo spzozów do odpłatnej obsługi komisji poborowych, to nie widzę powodu, żeby także pobieranie krwi w Izbie Przyjęć podejrzanym pijaczkom nie stanowiło podstawy do wystawienia rachunku i zarobienia paru złotych na poczet np. ustawy 203 zł. Na początek zarządziłem zatem, że pobranie krwi na zawartość alkoholu musi być polecone nam na piśmie – takie małe skierowanko do późniejszego opłacenia. Pobranie krwi, moi drodzy, to wcale nie takie byle co! Stanowi przecież operację trwającą około piętnastu minut – z badaniem lekarskim i obwąchiwaniem delikwenta, wypełnieniem protokołu, pobraniem przez pielęgniarkę krwi poprzez wkłucie się samodzielną publiczną jednorazową strzykawką z nasadzoną, także jednorazową, samodzielną publiczną igłą do prywatnej żyły zdezynfekowanej samodzielnym publicznym wacikiem umoczonym w kosztującym co nieco rivanolu – na ustne polecenie umundurowanego reprezentanta obcego podmiotu oddzielnie finansowanego, wykonującego zadania nie związane z powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym. Koszt obsługi takiego epizodu wynosi przeciętnie 30 zł. A jeżeli delikwent jest szczególnie wojowniczy i niekulturalny, to dużo więcej. Czterysta pobrań rocznie daje 12 000 zł, czyli dwa aparaty ekg lub roczną podwyżkę 203 zł dla pięciu pielęgniarek. Byłem z siebie bardzo dumny, że odkryłem źródło dodatkowych przychodów dla zozu, aż dostałem pisemko z policji, informujące, iż w świetle rozporządzenia MZiOS z 1983 roku w sprawie warunków i sposobu dokonywania badań na zawartość alkoholu w organizmie, krew pobierana jest za darmo i żebym się wypchał. Cóż, znam to rozporządzenie (Dz. U. nr. 25, poz. 117 z 1983 roku), w którego paragrafach: 4 ust. 2, 5 ust. 3 zapisano, że zakłady społeczne służby zdrowia mają obowiązek pobierać materiał do badania na zawartość alkoholu, a w par. 9 ust. 1 – że pobieranie materiału przez zakłady społeczne służby zdrowia jest nieodpłatne. Ale cóż to takiego – te zakłady społeczne służby zdrowia? Larwy i poczwarki spzozów? Policji jest finansowo lżej z takim anachronicznym rozporządzeniem, ale dwa EKG dla spzozu piechotą nie chodzą.
Drugi przykład pasożytowania na naszym systemie zdrowotnym to ubezpieczenia komercyjne, które biorą kasę od kierowców-pijaczków, ale za ich leczenie płacić nie chcą. Lecę sobie dwa lata temu do Sarajewa w celu wygłoszenia prelekcji na konferencji Banku Światowego, trzymam w ręku dość grubą i kosztowną polisę ubezpieczeniową, a na ramieniu mam duszę (wiadomo: Bośnia i Hercegowina). W polisie wyczytuję, że wszystkie koszty ewentualnego leczenia zostaną mi zwrócone, jeżeli nie będą następstwem stanu nietrzeźwości, zatrucia tytoniem albo działań wojennych, zamieszek i rozruchów. Obiecują, że pokryją koszty mojego leczenie za granicą, ale w Polsce – już nie. Zapłacą 7 500 DM, gdy stracę nogę albo oko za granicą. Jak stracę oko z nogą, to dadzą mi 15 000 marek, tyle samo za dwie nogi lub utratę obydwojga oczu. W polisie czytam czarno na białym, że aby dostać tę forsę, to muszę się uszkodzić wyłącznie za granicą. Po powrocie do Polski zajrzałem do posiadanych ubezpieczeń: samochodowych, mieszkaniowych, assistance itd. Wszędzie to samo: że za granicą, to i owszem, coś tam zwracają za leczenie, ale w Polsce – nic. Zapłacą nawet za transport do najbliższego polskiego szpitala. Pisałem już tu kiedyś o mieszkańcu z Lubartowa, którego "ubezpieczenie" pokryło transport z Czech (60 km) do najbliższego szpitala... w Cieszynie, ale kolejne 400 km do Lubartowa ów poszkodowany przejechał lubelską karetką – w ramach robionego w trąbę tym sposobem powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Aha, w jednej polisie znalazłem nawet, że dowiozą mnie w ramach ubezpieczenia z zagranicy do wybranego w Polsce miejsca... pochówku, czyli niestety "po ptokach". Instytucje ubezpieczeniowe wiedzą bowiem, że w Polsce za nic nie muszą płacić: ani za leczenie, ani za transport medyczny, bo zapłaci za nie ze swojego budżetu biedny spzoz, szczególnie wtedy, gdy pacjent jest nietrzeźwy.
Opłacanie przez kierowców-pijaczków lub firmy ubezpieczające ich samochody zabiegu pobrania krwi od sprawcy oraz choćby części pobytu szpitalnego poszkodowanego w wypadku drogowym – miałoby większy sens finansowy i wychowawczy niż pilnowanie, by reklama piwa z niczym się nie kojarzyła.