Był świadkiem okrutnego etapu w ginekologii, pionierem we wprowadzaniu nowych rozwiązań, środków i urządzeń medycznych. Jego życie zawodowe to jak historia powojennej ginekologii. W grudniu prof. Roman Czekanowski obchodzi 50-lecie swojej pracy.
Jeden z inspektorów ginekologii i położnictwa, w latach 90. ubiegłego wieku, powierzył mu córkę pod opiekę. Była w piątym miesiącu pierwszej i od razu bliźniaczej ciąży.
Wnioski po badaniu ultrasonografem były bezlitosne: jeden płód obumarł mniej więcej 2 miesiące wcześniej. Niebywale rzadki przypadek. – Poleżała troszkę i już myśleliśmy, że sytuacja jest opanowana, gdy nagle dostała potężnego krwotoku – wspomina prof. Czekanowski. Martwy płód wydzielał enzymy, które uniemożliwiały krzepnięcie krwi. Otrzymała 2 litry krwi i nadal bez poprawy. Zagrożenie życia matki.
– Nie było innego wyjścia. Musieliśmy jej szybko usunąć całą bliźniaczą ciążę wraz z macicą, co oznaczało, że nigdy nie będzie mogła mieć dzieci – wspomina. Przez dwa dni kobieta dochodziła do siebie na OIOM-ie.
– To był najtrudniejszy przypadek w mojej 50-letniej pracy. Inspektor do dziś się do mnie nie odzywa – profesor patrzy gdzieś w bok i jedyny raz podczas wielogodzinnej rozmowy radość znika mu z twarzy.
Skalpel jak rakieta
Przyszedł na świat w Pabianicach w 1937 r. Miasto żyło z przemysłu włókienniczego, jego rodzina – z małego sklepu spożywczego, prowadzonego w parterowym domu z cegły. Roman był najstarszym dzieckiem, od małego pomagał rodzicom: przynosił towar, podawał go, czasami stawał za ladą i obsługiwał klientów. – Tylko nie myl się na swoją niekorzyść – powtarzał mu ojciec. On się nie mylił – od małego miał głowę do rachunków.
Jako kilkulatek, w 1940 albo 1941 r., pojechał z ojcem do Łodzi. Tam zobaczył getto. Za drutami sennie powłóczyły nogami setki Żydów. Wychudzonych, wybiedzonych, odizolowanych od świata. Teraz, w wieku 73 lat, nadal czasami staje mu ten widok przed oczyma. Zwłaszcza kiedy słyszy o Powstaniu Warszawskim, albo gdy ogląda „Pianistę”.
Pamięta, że podczas „wyzwolenia” trupy leżały na drodze, wszędzie czuło się zapach benzyny i prochu. Gdy toczyły się walki o Łódź, cała rodzina chowała się w piwnicy. Potem kanonady ucichły i wszyscy demonstrowali swoją radość na ulicach.
W dzieciństwie nie przejawiał zainteresowania medycyną ani biologią. Chyba że było ono ukryte w dmuchaniu żab przy pomocy słomki czy łapaniu świerszczy, by dowiedzieć się, dlaczego one „grają”. W podstawówce polubił sport, zwłaszcza ping-ponga. Trenował tak intensywnie, że w wieku 14 lat został mistrzem seniorów w tenisie stołowym w województwie łódzkim. Później ping-pong długo przeplatał się przez jego życie – grał nawet zawodowo, także w I lidze. – Ten sport wyrabia refleks, dzięki czemu byłem dobry przy stole operacyjnym. Odpowiednie tempo operacji jest wskazane, bo krótsza narkoza działa na korzyść pacjenta – tłumaczy profesor.
Popielec
W LO im. Śniadeckich w Pabianicach chodził do klasy z Teresą Kubiak, późniejszą śpiewaczką operową. Uśmiecha się na wspomnienie akademii, na których Teresa śpiewała „Hej, przeleciał ptaszek…” Być może to wychowawca w liceum, pan Leszczyński, spowodował, że nastoletni wówczas Roman postanowił zostać lekarzem. Kiedyś powiedział mu: „Jesteś dobry w naukach humanistycznych, może byś poszedł na medycynę?” Rodzice widzieli w synu inżyniera, ale nie oponowali, gdy po namowach pedagoga zdecydował, że będzie lekarzem.
Ale jego przyszłe życie zawodowe zawisło na włosku jeszcze w liceum. Wszyscy uczniowie obowiązkowo chodzili wtedy na defilady pierwszomajowe, nosili czerwone krawaty, a przejawy bratania się z Kościołem były wśród nich piętnowane. Dlatego, gdy w środę popielcową Roman uciekł z lekcji na mszę, dyrekcja chciała go wyrzucić ze szkoły. Wezwani na dywanik rodzice obiecywali solennie, że to się więcej nie powtórzy. Karę anulowano.
Interna u powstańca
Podczas studiów chodził do kawiarni niedaleko łódzkiego Grand Hotelu. Zbierała się tu lokalna awangarda, studencka bohema. Tam spotykał Romana Polańskiego. – Wyróżniał się. Wiedzieliśmy, że to filmowiec, że będzie reżyserem. Trochę graliśmy w pokera – wspomina prof. Czekanowski.
Po Piotrkowskiej spacerował z kolegami, podrywali dziewczyny. – Miałem ich wówczas mnóstwo – przyznaje nieskromnie. Jedna z jego sympatii mieszkała na Bałutach, bardzo niebezpiecznej dzielnicy Łodzi. Mówiono wtedy: „Do bałuciorza nie podchodź bez noża”. – Trochę strach było ją tam odprowadzać – wyznaje. Dlatego zaczął trenować boks. Nigdy nie wypróbował na ulicy zdobytych na ringu umiejętności, ale dzięki boksowi i wzrostowi (185 cm) nie bał się chodzić po Bałutach. Oprócz boksu, dźwigał ciężary, uprawiał lekką atletykę, a w pchnięciu kulą zdobył nawet tytuł mistrza uczelni.
Interny na Akademii Medycznej uczył go Marek Edelman, jeden z przywódców powstania w gettcie warszawskim. Studenci nie mieli pojęcia, kim był ich wykładowca, bo nie wspominał o swoich okupacyjnych przeżyciach. Edelman napisał Czekanowskiemu w jakiejś ocenie: „Umie myśleć po lekarsku”. – To było dla mnie wielkie wyróżnienie – mówi profesor.
Na wykłady na AM przychodzili wszyscy studenci; nie było podręczników, głównym źródłem wiedzy byli sami wykładowcy. Zajęć było więcej niż obecnie – studia zajmowały 6 dni w tygodniu. Duży nacisk kładziono na przedmioty farmaceutyczne, bo lekarz zapisywał wówczas pacjentowi głównie mieszanki do wykonania w aptece. Studenci mieli też więcej przedmiotów klinicznych i zajęć praktycznych. Obowiązkowe były ponadto szkolenia wojskowe. Trzeba było przebierać się w mundury, a oficerowie z bratniego ZSSR uczyli ich strzelania albo pokazywali, jak po wybuchu bomby atomowej mają nakryć się „pałatką” – to miało uchronić od promieniowania radioaktywnego.
O tytuł lekarza starało się też wielu felczerów, trochę oficerów armii, byłych akowców, sporo osób już po 30-tce – tych, którym wichry wojny zaburzyły edukację. Czekanowski należał do prymusów, a na uczelni brakowało asystentów, dlatego już na czwartym roku zaproponowano mu, by uczył młodszych anatomii. – Byłem tym zaskoczony, ale chętnie się zgodziłem – wspomina.
Gram życia i śmierci
Na stażu długo uczył się wiązania szwów z palcami w szklance. Ćwiczył, aż węzły były trwałe. Gdy pierwszy raz asystował przy cięciu cesarskim, pokazał, co potrafi. – Uratowaliśmy dwa życia: kobietę i dziecko. I to mi się spodobało – wspomina. Zdecydował, że zostanie ginekologiem.
Jednak ta dziedzina medycyny na początku lat 60. nie zawsze służyła ratowaniu życia. Śmiertelność okołoporodowa niemowląt i noworodków była wówczas bardzo wysoka: 35 promili (obecnie wynosi 11).
Ministerstwo Zdrowia naciskało na szpitale, by ją obniżały. I placówki zdrowia znalazły sposób, jak tego dokonać – noworodek o wadze poniżej 1000 g był uznawany za niezdolnego do życia i pomijany w statystykach. Dziecko o wadze 999 g skazane było więc na natychmiastową śmierć, nikt go nie ratował. W szpitalach nie było nawet oddziałów dla wcześniaków. Profesor widział, jak do ważenia dziecka zdejmowano zaciśnięty pean, by noworodek miał mniej niż 1000 g. Pean był na wagę życia. Maluchowi o wadze 1001 g dawano już szansę.
Jeśli poród był przedwczesny, to by nie psuć statystyk, zaraz po urodzeniu się noworodka wrzucano go do przygotowanego wiadra z wodą. – Topiono, by nie złapał oddechu, a sekcja zwłok nie wykazała rozprężenia płuc – opisuje prof. Czekanowski. Potem, w rubrykach, wpisywano „martwo urodzony”. Taki zapis nie wpływał negatywnie na statystki.
– Pan też musiał to robić?
– Nie, ja nie. Ordynator decydował, bo on był odpowiedzialny za wyniki oddziału.
– A gdyby panu kazano to zrobić?
– Nie wiem.
Zbyt mało ważące lub wcześnie urodzone noworodki trafiały do spalarni w kotłowni. W całości. Bez możliwości pochówku. Dopiero później zaprzestano tych praktyk.
Z upływem czasu – dodaje prof. Czekanowski – WHO, która prowadziła analizy wskaźników umieralności perinatalnej na świecie, obniżyła masę płodu uznawanego za zdolnego do życia na 600 g. Wcześniaki o wyższej masie były ratowane.
Wynikało to z poprawy jakości opieki nad ciężarną oraz uruchamiania oddziałów dla wcześniaków. Dziś przeżywa duży odsetek wcześniaków z masą poniżej 500 g.
Przy cięciach cesarskich, zabiegach kleszczowych czy przy operacjach ginekologicznych zazwyczaj nie było anestezjologa. Stażysta lub siostra zakonna pełnili jego rolę, wykonując tzw. narkozę kapaną – na maskę Schimmelbuscha „na oko” wydzielali krople eteru. Taka narkoza nie dawała pełnego znieczulenia, a jedynie zamroczenie, dlatego prowadzenie operacji było bardzo trudne. – Pacjentki poruszały nogami, czasami wierzgały, a jeśli dawkowano im więcej eteru, to potem ciężko było kobietę wybudzić – mówi prof. Czekanowski.
Limuzyna dla fizycznego
Ciężko było o pracę dla ginekologa, dlatego z Pabianic najpierw ruszył po etat do Iławy, potem do Olsztyna. W ciągu 6 lat zrobił II stopień specjalizacji. Na kursie cytologii w Białymstoku poznał Marię, wówczas studentkę kończącą właśnie medycynę. Pobrali się szybko.
– Był młody, przystojny, w pewien sposób ustawiony, no i lekarz, a ja byłam tylko studentką, i… powstało uczucie – tłumaczy żona Maria.
W 1967 r., już po setkach odebranych porodów, przeżył jeden z najtrudniejszych dni w swoim życiu. 22 lipca, w ówczesne święto państwowe, dyżurował w szpitalu. Żona zadzwoniła: „Chyba wody mi odeszły”.
Obleciał go strach. Wysłał karetkę i złapał za telefon. – Pomóżcie mi przy ewentualnym cięciu cesarskim – prosił kolegów. Nikt nie mógł. Gdy po 22.00 wreszcie urodził mu się 3,5-kilogramowy syn, Czekanowski nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. – Ale gdy zszywałem żonę, łapy nadal strasznie mi się trzęsły – wspomina.
W drugiej połowie lat 60. zdecydował się zrobić doktorat w Akademii Medycznej w Białymstoku, prężnym ośrodku naukowym, jednym z lepszych w Polsce. To tam pracował prof. Stefan Soszka, który wychował ponad 25 profesorów i docentów. Kliniki i zakłady były tu tworzone na wzór amerykański. W Białymstoku Czekanowski zrobił doktorat na temat wpływu jonów litu na czynność skurczową macicy szczura. W 1968 r. został adiunktem. Wtedy też zauważył na stołówce, że kucharka daje ginekologom i chirurgom większe porcje, a okulistom i internistom mniejsze. Dlaczego? – zapytał – tak wyróżnia jego i kolegów po fachu? „Panie, bo wy jesteście fizyczni”.
W 1973 r. pojechał do Iranu na konferencję organizowaną pod patronatem żony szacha Farah Diby. Przed powitaniem jej wysokości Farah Diby z naukowcami poinstruowano ich: „Proszę się ukłonić głową, ale absolutnie nie całować cesarzową w dłoń. U nas to akt seksualny”.
Po swoim drugim stypendium w Niemczech w 1977 r., za odłożone 6 tys. marek kupił volkswagena passata. Nowe auto kosztowało dwa razy tyle, ale Czekanowski dostał duży rabat, bo był zameldowany w Olsztynie, czyli na terenie byłych Prus Wschodnich, a ten egzemplarz miał uszkodzony podczas transportu błotnik. Gdy limuzyną przyjechał do Białegostoku, ukrył ją w garażu znajomych. – Bałem się nim wyjeżdżać, bo ludzie by mi zazdrościli – tłumaczy. Przez pół roku nie podjeżdżał autem ani pod blok, ani tym badziej pod uczelnię. Wreszcie zaryzykował, koledzy naukowcy wyszli podotykać to cudowne cacko zza Odry. „Oooo, jaka amortyzacja. Ooooo, jaki kolor! A jakie opony?!!!” Gdy jakiś czas później pod klinikę zajechała delegacja z Moskwy, zobaczyli wóz Czekanowskiego. „Co to za piękny samochód? To chyba nowy wypust wołgi”. – Tak, tak, to wołga – przytaknął. 10 lat nim jeździł.
Podczas stypendium w Niemczech służby próbowały go namówić do współpracy.
– Jak?
– Chodzili za mną i pytali, co widziałem.
– Niemcy czy Polacy?
– A cholera wie. Mówili po polsku i po niemiecku.
Złoty okres
W latach 1968–1969 dr Czekanowski, jako pierwszy w Polsce, wprowadził kartę ciąży. Później została ona zatwierdzona przez Ministerstwo Zdrowia i upowszechniona w kraju. Jako kierownik Zakładu Perinatologii prowadził ją pilotażowo na terenie województwa białostockiego u wszystkich ciężarnych.
Także jako jeden z pierwszych, na początku lat 70., wyjechał na roczne stypendium DAAD w bawarskim Wűrzburgu. Zaobserwował tam, że po usunięciu całej macicy i po wprowadzeniu do niej katateru, może ona żyć w warunkach in vitro aż do 20 h. Te spostrzeżenia wykorzystał przygotowując habilitację na temat wzajemnych zależności między przepływem a czynnością skurczową ludzkiej macicy w badaniach in vitro. Udowodnił, że prostaglandyny są najsilniejszą naskurczową substancją działającą na macicę ludzką. Jego badania przyczyniły się do tego, że 10 lat później rozpoczęto podawać ten środek w krwotokach, także okołoporodowych. On aplikował prostaglandyny już na początku lat 70., choć najpierw, aby nie ryzykować uszkodzenia płodu, tylko w przypadkach ciąży obumarłej. – Dzięki podawaniu prosto do macicy często unikałem śmierci kobiety – twierdzi profesor. Efektem tych badań była książka „Czynność skurczowa macicy w perinatologii”, która doczekała się 3 wznowień.
Również na początku lat 70. nawiązał kontkat z firmą Hellige, która skonstruowała aparat, przenoszący tętno płodu na głośnik: do tego czasu puls odsłuchiwano za pomocą stetoskopu. Gdy zainstalowano to urządzenie w AM w Białymstoku, było jednym z pierwszych w kraju. Ginekolog wchodząc na salę porodową, wiedział już, jakie jest tętno płodu. – To było przeżycie dla wszystkich w Białymstoku – wspomina prof. Czekanowski. Później ten mechanizm wykorzystano w KTG – w kardiotokografii. W latach 1982–1983, dzięki współpracy z NRD, profesor dołączył do KTG komputer diagnostyczno-prognostyczny „Natalia”, który monitorował i wskazywał zagrożenia płodu.
Dumny jest z tego, że uczestniczył w prowadzonych co 2 lata w Białymstoku i regionie masowych badaniach cytologicznych – każda kobieta po 18. r.ż. miała poddać się tym badaniom. Frekwencja przekraczała 80%. Wykryto wiele osób z rakiem we wczesnym stadium zaawansowana, uratowano wiele istnień. –Te badania były osiągnięciem na skalę światową – uważa. Przez kilka lat był lektorem WHO i wykładał dla lekarzy z krajów rozwijających się.
Kiedy na początku lat 80. znani profesorowie z Białegostoku zaczęli przenosić się do innych ośrodków w kraju, prof. Czekanowski wyemigrował do Warszawy. Jeden z pierwszych w kraju laparoskop nieoperacyjny stosowany w ginekologii użyto w 1983 r. w „jego” szpitalu na warszawskiej Pradze. W innej placówce, szpitalu przy ul. Madalińskiego, w 1992 r. zaczął wykonywać mammografię. Efektem tego była też monografia „Choroby sutka, klimakterium i HTZ”. Jak twierdzi, do tamtej pory pierś służyła lekarzom tylko do odsuwania podczas osłuchiwania, albo do punkcji. Dzięki dwóm sympozjom udało mu się upowszechnić w Polsce środki hamujące skurcze w porodach przedwczesnych – tzw. tokolizy. I znów powstała monografia „Poród przedwczesny”, wyróżniona nagrodą I stopnia ministra zdrowia.
Osiągnięcia w pracy zawodowej miały swoją cenę. – De facto nie było go w domu. Ciągle w pracy. To był duży problem. Gdyby nie pomoc mojej mamy, to prowadzenie domu byłoby niemożliwe – Marii Czekanowskiej nie zawsze podobała się pracowitość męża.
Gruszki z sadu jabłoni
Jako konsultat wojewódzki w Warszawie, przeegzaminował ok. 150 specjalistów I stopnia, pod jego osobistym nadzorem jako ordynatora – specjalizację zdobyło w sumie 70 lekarzy na I i II stopień specjalizacji. Był promotorem 3 doktoratów. Wydał 5 książek, ponad 250 publikacji, z czego aż 100 po niemiecku, angielsku lub rosyjsku. Usunął ok. 2–3 tysiące macic, dostał kilka odznaczeń państwowych (m.in. Krzyż Kawalerski oraz „Złotą Syrenkę” zasłużonego dla m. st. Warszawy oraz tytuł 'Zasłużonego dla Służby Zdrowia'). Uczestniczył w ponad 230 sympozjach krajowych i zagranicznych. To statystyczne efekty jego 50-letniej pracy.
Młodsza siostra profesora – Ewa, zafascynowana zawodem brata, sama też została lekarzem. – Zapatrzyłam się na Romana. No, i jak mama czytała mu notatki z wykładów, a ja to słyszałam, to mi się spodobało – wspomina Ewa Czekanowska-Szedlbauer. Jest internistką ze specjalizacją z medycyny sportowej i przemysłowej w Poznaniu.
Żona Maria, dr pediatrii, przez 21 lat była ordynatorem w szpitalu Kopernika w Warszawie. Oboje z mężem chcieli, żeby ich dzieci poszły w ślady rodziców i ciotki, dlatego swoją kilkuletnią córkę (ur. w 1978 r.) profesor zabierał na wieczorne obchody w Szpitalu Praskim. Pielęgniarki dawały jej manekina i lalkę, by robiła im zastrzyki. Dziewczynka wydawała się zainteresowana, ale nie złapała bakcyla. Skończyła historię sztuki, hebraistykę, teraz przygotowuje doktorat z historii sztuki.
Z synem Piotrem nie powiodło im się lepiej. – Tato, ja nie mogę patrzeć, jak ty codziennie odrabiasz lekcje, tyle lat po studiach – tłumaczył pierworodny i został prawnikiem.
Gdy rozmawiam z prof. Czekanowskim, co kilkadziesiąt minut robi przerwę na papierosa. Mówi, że teraz dziennie schodzi tylko „paczuszka” i podkreśla, że „lightów”. Zauważa, że prof. Religa też palił (Żona: – Nam często to powtarza). – Robiłem rentgena płuc i wszystko jest w porządku. W poradni antynikotynowej biorę leki blokujące receptory nikotyny – tłumaczy się, jak przyłapany ze szlugami nastolatek.
– Bardzo mnie to denerwuje, że mąż ciągle tyle pali. Nie ma dość silnej woli, by skończyć z nałogiem – komentuje jego uzależnienie żona Maria.
Profesor ma świetną pamięć – bez zaglądania w notatki przywołuje dziesiątki imion i nazwisk sprzed 30–40–50, a nawet 60 lat. Jakby to się zdarzyło przed miesiącem. Ma dużo wigoru i nadal pracuje – wykłada w Wyższej Szkole Mazowieckiej. Podczas rozmowy tylko raz gaśnie entuzjazm na jego twarzy – gdy opowiada historię bliźniaczej ciąży z obumarłym płodem…