Dla osób aktywnych urlop to często wyzwanie. O tym, jak nauczyć się odpoczywać, nawet wtedy gdy, pomimo wakacji, politycy nie dają nam wytchnienia, rozmawiamy z dr. Markiem Balickim – psychiatrą i byłym ministrem zdrowia.
Zuzanna Dąbrowska: Każdy człowiek potrzebuje odpoczynku, przede wszystkim od codziennych kłopotów, pracy czy szkoły, ale nie każdy umie wypoczywać. Jak podchodzić do wakacji, żeby nie zamieniły się w psychologiczny koszmar?
Marek Balicki: To, czy w ogóle wakacje są, czy mamy możliwość z nich korzystać, zależy od tego, jak żyjemy. Są ludzie bardzo na co dzień aktywni, żyjący pod presją, ciągle w biegu, pod ciśnieniem wydarzeń, działający przy dużym poziomie adrenaliny – tak jak politycy. W takich przypadkach wakacje mogą być pewnym problemem. Jak się nagle przestawić? Przecież jesteśmy uzależnieni od takiego tempa życia. Potrzebujemy więc najpierw parę dni „odwyku”, detoxu i dopiero wtedy możemy zacząć odpoczywać. Dla ludzi aktywnych wakacje to wyzwanie... W dodatku niektórzy wpadają w złudzenie, że skoro aż tyle robią na co dzień i tak ciężko pracowali, to teraz należy się najeść, napić i leżeć. To też nie jest dobre rozwiązanie, bo w ten sposób nie odbuduje się zapasów energii i sił. Można to porównać do sytuacji sportowca, który nie powinien, co wie każdy lekarz sportowy, nagle przerywać ciężkiego codziennego treningu, po meczu piłkarskim jest przecież od razu kolejny trening. Dlatego wakacje powinny być w dużej mierze aktywne, żeby móc naprodukować sobie endorfin, ale nie zapominając o wewnętrznym luzie.
Z.D.: Jaki jest Pana model odpoczynku?
M.B.: Najbardziej lubię pojechać gdzieś niedaleko (to zresztą jest często zalecane przez psychologów), np. na wieś i zorganizować sobie różne praktyczne zajęcia. Jest tu miejsce na aktywność, na kontakt z przyrodą, na wyłączenie się z życia publicznego, a jednocześnie nie tracę z oczu biegu spraw.
Z.D.: Był Pan ministrem zdrowia, posłem, senatorem. Na co dzień zawód polityka jest niesłychanie intensywny, następuje uzależnienie od newsów, od życia partyjnego... Politykowi trudniej niż innym wyrwać się na wakacje?
M.B.: Zdecydowanie trudniej! Trudniej nawet niż topowym menedżerom, bo jak polityka przez jeden dzień nie ma na miejscu, to od razu myśli o tym, co się mogło wydarzyć i czy ktoś nie zajął jego miejsca oraz jaka okazja właśnie go ominęła. A może zostałby ministrem? Do sejmu chodzę teraz bardzo rzadko, ale widzę w mediach, że są politycy, którzy nawet w środku wakacji chodzą do sejmu i tam dyżurują, żeby dziennikarze mogli ich spotkać i o coś zapytać. Mają syndrom „bycia pominiętym”. To jest tak samo, jak w hazardzie: musimy grać i grać, i grać, bo może akurat w tej kolejce padnie szczęśliwy numer. I dla niektórych przerwanie tego „ciągu” może być poważnym problemem.
Z.D.: A co by Pan zalecał jako lekarz takim osobom? Jaka powinna być strategia przetrwania wakacji politycznych?
M.B.: To już łatwiej byłoby doradzać zapracowanym menedżerom... Przede wszystkim nie robić tego, o czym wspominałem wcześniej: nie należy się kłaść na hamaku z butelką w ręku i talerzem pełnym smakołyków, a potem w ramach „sportu” rozbijać się quadem po wiejskich drogach. Nawet jeśli miałby to być zaledwie tydzień wypoczynku, to trzeba jednak się wyłączyć od spraw zawodowych. Ani świat bez nas nie zginie, ani nie ominie nas milion w totolotka. Lepiej wyłączyć laptop i komórkę. Swój codzienny pęd politycy powinni umieć przestawić na inne aktywności. Ale to ciężka sprawa, bo przecież polityka to także nałóg... Choć w głębi duszy wszyscy dobrze wiedzą, że wyłączenie się na tydzień nie spowoduje żadnej katastrofy. Media nie zapomną nikogo przez dwa tygodnie. Po pół roku – owszem, jest to możliwe. Ale nie po kilku, kilkunastu dniach.
Z.D.: Ale kiedy się posłucha deklaracji różnych partii, to widać, że trudno im się pożegnać z elektoratem na wakacje. Lato zaczęło się przecież od konfrontacji między przekazem z Rady Krajowej PO i z kongresu PiS. Politycy chcą jeździć po miejscowościach wypoczynkowych, odwiedzać byłe miasta wojewódzkie... To ma sens?
M.B.: Nie, to jest błąd, który przyczynia się do całego ciągu kolejnych. Nie odnawiają zasobów energetycznych w sposób prawidłowy. Często zresztą kampanie wyborcze są właśnie latem. Ja sam brałem w nich udział i wspominam to nie najlepiej: jako czas, w którym trzeba pracować jeszcze ciężej niż zwykle. Tak być nie powinno. Dwa tygodnie wakacji są niezbędne. Prezesi partii nawet jeśli sami nie wypoczywają (choć np. prezes Kaczyński jeździ ostatnio na ryby), powinni twardo zalecić swoim współpracownikom obowiązkowe dwa tygodnie wakacji. We Francji sierpień jest zupełnie wolny od aktywności zawodowej, w tym od polityki. I to nie jest głupie. Włosi też tak robią: zamykamy na dwa tygodnie wszystko i świat się od tego nie zawali. A w Polsce jest inaczej. Polacy zresztą w ogóle za dużo pracują, szczególnie w dużych miastach, zwłaszcza klasa średnia na dorobku, lekarze, prawnicy, menedżerowie. Stąd bierze się więcej uzależnień, przypadki wypalenia, nieradzenia sobie z problemami. Dobrze byłoby zawrzeć taką umowę społeczną, że np. w sierpniu na dwa tygodnie, a może nawet miesiąc zawieszamy na kołku aktywność polityczno-medialną.
Z.D.: Być może nieumiejętność wyłączania się, wypoczywania – także psychicznego, przekłada się na rosnącą w społeczeństwie agresję? Rękoczyny na ulicach, nienawiść wobec osób o innym kolorze skory... Wakacje mogłyby pomóc?
M.B.: Mogłyby, ale pod warunkiem że będą dobre. Bo jak będą złe, bez dobrego planu, w hałasie i przejadaniu się, to rozdrażnienie może być jeszcze większe. I większa gotowość do agresji słownej, która w Polsce jest teraz nadmierna. Nie trzymamy granic. Nie można oczywiście rozgrzeszać żadnej agresji, ale trzeba pamiętać, że różne fakty i zdarzenia ją poprzedzają. I z reguły wina jest obu stron konfliktu, a nie tylko jednej, wina oczywiście nie musi rozkładać się równomiernie... Przecież to, co jest narastającym problemem w życiu publicznym, jako normę wprowadziła do niego Platforma. Chodzi o wyparcie dialogu ze sceny politycznej. Bo dialog to jest także słuchanie i próba zrozumienia argumentów drugiej strony. Już nie mogę oglądać różnych debat między politykami, bo to wygląda tak, jakby oni ze sobą w ogóle nie rozmawiali. To nie jest dobry kierunek, a w dodatku może pogłębiać frustrację, i to nie tylko u zwykłych obywateli, ale także wśród polityków. Wydaje się czasem, że im mocniej dokopiemy komuś, tym większy będzie nasz triumf. Ale okazuje się, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę, prędzej czy później odwróci się przeciw nam.
Z.D.: Czy politycy powinni działać terapeutycznie na społeczeństwo? Hasło Donalda Tuska o „polityce miłości” wyzwalało w wielu ludziach dobre skojarzenia i odruchy. Może trzeba patrzeć na hasła polityczne także od tej strony?
M.B.: To było bardzo dobre posunięcie jako pomysł wizerunkowy. Tylko, niestety, nie poszły za tym czyny. Szybko ta miłość wyparowała, wszystko się rozwiało. Pierwsze problemy w rządzeniu sprawiły, że Platforma zapomniała czym jest miłość: to dawanie komuś czegoś ważnego, a nie zagarnianie wszystkiego dla siebie. I teraz, dzisiejsza opozycja powinna pamiętać, że podkręcanie sporu powoduje pojawienie się spirali rosnącej agresji. PiS być może porządzi jeszcze jedną kadencję, ale kiedyś przestanie być u władzy, więc opozycja sama sobie przygotowuje warunki, w których będzie kiedyś działała. I z taką rozkręconą spiralą łatwiej nikomu nie będzie. Po każdej wojnie dezintegracja społeczeństwa się pogłębia.