Niepubliczny Zakład Opieki Zdrowotnej "Pro vita et spe" przy ul. Dietla w Krakowie mieści się przy jednej z bardziej ruchliwych ulic miasta, ale nie rzuca się w oczy. Poza ludźmi, dla których jest przeznaczony, mało kto wie o jego istnieniu. To chyba jedyna w Polsce przychodnia lekarska dla więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych i dzieci holokaustu. Funkcjonuje już 19. rok, dzięki finansowej pomocy niemieckich fundacji i stowarzyszeń.
- Zaczęło się trochę przypadkowo – opowiada dr Helena Ślizowska, szefowa krakowskiej przychodni. -Tematem mojej pracy habilitacyjnej była ocena stanu zdrowia byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Prezentowałam ją później na różnych sympozjach, ale wiedziałam, że to mi nie wystarcza. Chciałam się zająć zorganizowaniem dla tych ludzi pomocy medycznej. Bo im głębiej wchodziłam w ich życie, poznawałam losy, tym bardziej się przekonywałam, jak bardzo tej pomocy potrzebują. Byli rozproszeni po całym Krakowie, samotni i schorowani, zaniedbani i zapomniani. Z trudem uzyskiwali opiekę medyczną w publicznych placówkach chodząc od lekarza do lekarza, jak żebracy.
Przychodnia działa od w 1987 r. Pierwsze lokum znalazła w kamienicy przy ul. Rzeźniczej w Krakowie – dwa pokoje udostępnił jej ówczesny właściciel posesji, Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Ale nie udałoby się jej zorganizować i utrzymać, gdyby nie finansowa pomoc niemieckiej Fundacji Maksymiliana Kolbego, która do dzisiaj, co miesiąc, przekazuje przychodni ponad 8 tys. zł.
- Przyjmowałam wszystkich "kacetowców" z Krakowa, którzy się do mnie zgłaszali, aż powoli zaczęliśmy pękać w szwach – wspomina dr Ślizowska. – Przybywało kartotek, a z nimi pacjentów. Magazyn, który urządziłam w piwnicy, musieliśmy przekształcić w aptekę. Zaczęłam się więc rozglądać za większym lokalem, bo poza pacjentami z Krakowa zgłaszali się także byli więźniowie i ich dzieci z innych polskich miast.
Urząd Miasta Krakowa zaoferował dr Ślizowskiej pomieszczenia w budynku przy ul. Dietla. W 1998 r. przejęła go Gmina Żydowska, która nie tylko na dogodnych warunkach wydzierżawiła przychodni lokal, ale pokryła również koszty jego remontu.
NZOZ "Pro vita et spe" specjalizuje się w geriatrii i rehabilitacji. Usługi finansuje Narodowy Fundusz Zdrowia, ale zwiększanie ich zakresu możliwe jest niemal wyłącznie dzięki pomocy stowarzyszeń i fundacji niemieckich. W miarę przypływu środków uruchamiano kolejne poradnie: geriatryczną z wyposażeniem kardiologicznym, urologiczną, chirurgiczną, gdzie można zrobić Dopplera tętnic i żył oraz USG, ortopedyczną, okulistyczną i psychiatryczną, w której przyjmuje także psycholog.
Najważniejsza i najbardziej potrzebna jest jednak rehabilitacja. Prowadzona jest zarówno w przychodni, jak i w domu pacjentów. 4 pielęgniarki i 2 lekarzy zatrudniono wyłącznie po to, by mogli odwiedzać niesprawnych, leżących, samotnych w ich domach. Tę działalność finansowała Fundacja "Pamięć, odpowiedzialność, przyszłość" z Berlina.
- Wygraliśmy konkurs i dotrzymaliśmy grant na 3 lata, do 30 września 2006 r. Nie mogłam spać, zastanawiałam się, co zrobić, by nie odebrać ludziom tego, do czego ich przyzwyczaiłam: domowej opieki i rehabilitacji. Wiedziałam, że bez pieniędzy nic nie zrobimy – mówi dr Ślizowska. – Dzięki oszczędnościom, z których teraz korzystamy, nadal prowadzimy domową opiekę. Na szczęście Niemcy, widząc, że sobie dobrze radzimy i że nasza pomoc jest bardzo potrzebna, umożliwili nam złożenie do końca września 2007 r. kolejnego projektu. Mamy nadzieję na następny trzyletni grant.
Krakowska przychodnia ma pod swoją opieką prawie 2 tys. osób. Najmłodsi to ludzie między 60. a 70. rokiem życia – dzieci holokaustu, albo tacy, którzy urodzili się w obozie koncentracyjnym. Najstarsi mają po 90. i więcej lat. Niedawno wolontariusze zorganizowali w przychodni spotkanie 90-latków. Przyszło kilkoro. Wszyscy sprawni intelektualnie, choć czasem z ograniczeniami ruchowymi.
Pomocy personelowi przychodni udzielają młodzi wolontariusze z organizacji "Znak pokuty służby dla pokoju" z Berlina. Przyjeżdżają nie tylko Niemcy, również wolontariusze z Belgii, Japonii, Ukrainy.
- Bałam się, że moi pacjenci nie będą chcieli słyszeć o młodych Niemcach. Mimo upływu lat ciągle tkwi w nich syndrom obozowy. 3 lata temu, przed przyjazdem pierwszych wolontariuszy, z niepokojem robiłam wywiad wśród moich pacjentów. Okazało się, że są nastawieni przyjaźnie. Teraz większość z nich cierpi, gdy przychodzi pora pożegnań. Nawiązały się bardzo silne więzi, co wydawało się niemożliwe nie tylko z powodu różnicy wieku, ale przede wszystkim – uwarunkowań historycznych. A ci młodzi wolontariusze szybko uczą się polskiego i wspaniale porozumiewają się z podopiecznymi – mówi dr Ślizowska.
W jej przychodni leczy się nie tylko ciało, ale i ducha. Podopieczni przychodzą tu jak do klubu towarzyskiego. Na piętrze spotykają się w związku obozowiczów, który założyli. Czują się jak u siebie w domu. A przecież są to ludzie nieufni, zamknięci w sobie, jakby ciągle chowali w duszy lęk.
- Przełamaliśmy tamte bariery. I jesteśmy dla nich ważnym ogniwem w ich poobozowym życiu – mówi dr Ślizowska.