Dobrze, że listopad się skończył. Miesiąc, w którym co roku drzewa tracą liście, mgła i smog niepodzielnie królują w krajobrazie i znikąd nadziei na szybkie rozbłyśnięcie pierwszej gwiazdki. I w którym publikowane są międzynarodowe rankingi systemów ochrony zdrowia. W tym roku aż trzy.
Fot. iStock
Na początek OECD z corocznym raportem „Health at a Glance 2019”. Eksperci już wczesną jesienią przestrzegali, że publikacja będzie zimnym prysznicem dla polityków, zwłaszcza tych, którym nie schodzą z ust pochwały pod adresem ustawy 6 proc. PKB na zdrowie. – Instytucji międzynarodowych nie obchodzi przyjęta w ustawie metodologia. OECD liczy nakłady na ochronę zdrowia względem bieżącego PKB i tak będzie Polska przedstawiona w raporcie – przestrzegała na początku października dr Małgorzata Gałązka-Sobotka z Uczelni Łazarskiego, wiceprzewodnicząca Rady NFZ. Słowo stało się ciałem – według danych OECD w 2018 roku wydatki publiczne na zdrowie w Polsce nie przekroczyły 4,5 proc.
Jednak to, co jest, to jedno. Znacznie poważniejszym problemem jest to, jak OECD widzi prognozy dla Polski, jeśli chodzi o wzrost finansowania. W najnowszym raporcie eksperci szacują, że w krajach wysokorozwiniętych wydatki związane z ochroną zdrowia i usługami socjalnymi, powiązanymi ze zdrowiem, w ciągu następnych dziesięciu lat wzrosną do ponad 10 proc. (z obecnych ok. 8,5 proc.). W przypadku Polski poziom finansowania praktycznie się ma nie zmienić: Polska do 2030 roku ma szansę zwiększyć łączne wydatki na zdrowie z ok. 6,3 proc. PKB do ok. 6,5–6,8 proc. – zmiana będzie więc praktycznie niezauważalna.
Nie wszyscy eksperci zgadzają się z prognozami OECD, wskazując iż w przeszłości tego typu projekcje nie zawsze się sprawdzały, ale niemal wszyscy zgodni są co do jednego: sama ustawa 6 proc. PKB na zdrowie nie rozwiąże problemu niskich – na tle innych krajów OECD, przede wszystkim innych krajów UE – nakładów na zdrowie. A ponieważ polskie wydatki prywatne należą (jeśli chodzi o odsetek wobec całości) do najwyższych w krajach rozwiniętych, jest oczywiste, że jeśli nakłady mają rosnąć, to powinny rosnąć w strumieniu publicznego finansowania. Nie chodzi bowiem o to, by w jeszcze większym stopniu obciążać kosztami usług zdrowotnych gospodarstwa domowe, powiększając i tak duży problem rozwarstwienia w dostępie do zdrowia. Eksperci podkreślają, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, wydatki prywatne cały czas będą rosnąć, jednak byłoby źle, gdyby przekroczyły barierę 30 proc. w wydatkach ogółem (w tej chwili wahają się między 29–30 proc.).
Czy jednak OECD rzeczywiście nie ma racji, sceptycznie oceniając zdolność Polski do radykalnego – a przynajmniej zauważalnego – zwiększenia finansowania ochrony zdrowia w następnej dekadzie? Warto zauważyć, że raport OECD mówi nie tylko o wydatkach na zdrowie, ale również na usługi zdrowotno-socjalne (czy też opiekuńcze). Nie na opiekę społeczną, ale na wsparcie – na przykład niepełnosprawnych i ich rodzin w takiej formie jak np. opieka wytchnieniowa czy asystenci, pracujący bezpośrednio z pacjentami. W Polsce takich form wsparcia, finansowanych z pieniędzy publicznych, jest jak na lekarstwo. Sytuację miał zmienić utworzony – nie bez wątpliwości i kontrowersji – w ostatniej kadencji Solidarnościowy Fundusz Wsparcia Osób Niepełnosprawnych, zasilany z podatku od osób fizycznych, których dochód przekracza milion złotych (4 proc. nadwyżki). Fundusz miał finansować właśnie takie, pozostające na pograniczu usług socjalnych i zdrowotnych wydatki (w 2019 roku były to programy pilotażowe). Po wyborach PiS praktycznie zlikwidowało jednak Fundusz jako źródło finansowania innowacyjnych (w polskich warunkach) projektów, przekierowując zgromadzone środki na wypłatę „trzynastek” dla emerytów i rencistów.
Różnice między krajami są olbrzymie. W Norwegii w usługach zdrowotnych i opiekuńczych pracuje już co piąty zatrudniony (20,9 proc.). W Danii i Szwecji odsetek wynosi 17,5 proc., w Finlandii – 15,6 proc., w Holandii zaś 15,4 proc. Trudno nie zauważyć, że systemy ochrony zdrowia tych krajów uważane są za najlepsze w Europie i na świecie. Czy są kraje, które mają wskaźnik niższy niż Polska? Oczywiście, zwłaszcza, że raport obejmuje nie tylko kraje OECD, ale również te, które aspirują do klubu krajów wysokorozwiniętych. Gorzej niż Polska wypadają więc Meksyk (3 proc.) i Turcja (4,2 proc.).
Ponieważ nakłady na zdrowie należą do najniższych w krajach OECD, nie może dziwić, że sektor ochrony zdrowia nie jest – oględnie mówiąc – potęgą wśród pracodawców. Podczas gdy w OECD średnio co dziesiąty zatrudniony pracuje w szeroko rozumianych usługach zdrowotnych i opiekuńczych, w Polsce jest to jedynie 6 procent. Autorzy raportu zwracają przy tym uwagę, że sektor zdrowotny zapewnia zatrudnienie bez względu na wahnięcia koniunktury – zatrudnienie w nim rosło nawet w latach kryzysu finansowego, który dziesięć lat temu przetoczył się przez Europę. Polski to nie dotyczy – u nas zatrudnienie w sektorze zdrowotnym po prostu nie rośnie (jedynym krajem, w którym liczba pracowników na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat się zmniejszyła, jest natomiast Słowacja).
Wskaźniki bieżące to jedno. Tendencje, progres (lub przeciwnie) – drugie. Gdy w Polsce wskaźnik zatrudnionych w ochronie zdrowia względem całego rynku pracy się nie zmienia, zdecydowana większość krajów notuje duże wzrosty. W Czechach, które dwadzieścia lat temu miały sytuację nawet gorszą niż my, zanotowano wzrost – o jeden punkt procentowy (do 6,4 proc.). Podobnie radzi sobie Słowenia, a lepiej – choćby Litwa (która też boryka się z exodusem specjalistów medycznych do zachodniej Europy). Poza zasięgiem pozostają, z oczywistych względów, Norwegia, Szwajcaria, Luksemburg czy Japonia, gdzie kadry ochrony zdrowia dosłownie „puchną” z roku na rok – ale dlaczego nie jesteśmy w stanie zapewnić takiej dynamiki jak nasi południowi sąsiedzi? Zwłaszcza że jesteśmy w sytuacji podbramkowej: OECD ostrzega, że gdy na emerytury zaczną przechodzić pracownicy urodzeni w okresie powojennego wyżu demograficznego, w krajach, które nie zabezpieczyły sobie w ostatnich dwudziestu latach odpowiedniego wskaźnika przyrostu kadr, sytuacja może być dramatyczna. Trudno stwierdzić, że dla polskich ekspertów i decydentów alert OECD jest nowością – teza ta jest artykułowana dosłownie na każdym kongresie, konferencji, na której rozważane są kluczowe problemy systemu ochrony zdrowia.
Jak co roku OECD publikuje też szczegółowe dane dotyczące zawodów lekarza i pielęgniarki. Jeśli chodzi o wskaźnik lekarzy na tysiąc mieszkańców, zwiększył się on w Polsce na przestrzeni 20 lat w sposób minimalny – i wynosi w tej chwili 2,4. Średnia OECD to 3,5 – i wyraźny wzrost o ok. 0,7. Podobnie sytuacja wygląda, jeśli chodzi o pielęgniarki. Średnia OECD to w tej chwili 8,8 i wyraźny wzrost przez dwadzieścia lat. Polska – wskaźnik 5,1 oraz niemal niezauważalny przyrost.
– W Polsce w ochronie zdrowia nie jest tak dramatycznie źle, jak to się czasem pokazuje – przekonywał tymczasem podczas Kongresu Zdrowie Polaków 2019, zorganizowanym pod koniec listopada, minister zdrowia Łukasz Szumowski, dowodząc, że dane OECD, dotyczące liczby lekarzy w Polsce, nie odpowiadają prawdzie. Według szefa resortu zdrowia Polska ma tak niekorzystny wskaźnik lekarzy na tysiąc mieszkańców, bo OECD uwzględnia wyłącznie medyków pracujących w szpitalach. – W rejestrze Naczelnej Izby Lekarskiej widnieje ponad 170 tys. lekarzy z prawem do wykonywania zawodu w Polsce – mówił szef resortu zdrowia. Przyjęcie takiej liczby oznaczałoby, że Polska może się pochwalić wskaźnikiem 4,5 – dużo wyższym niż średnia europejska. Lepszym od tego, który mają Niemcy.
Trudno zgadnąć, dlaczego ministra zdrowia publicznie musi korygować jego poprzednik, przypominając, że nie można zliczać lekarzy i lekarzy dentystów (co daje właśnie owe ponad 170 tysięcy), ponieważ to dwa różne zawody. Dr Konstanty Radziwiłł, były minister i były szef samorządu lekarskiego również obstaje, że z kadrami nie jest tak źle, choć posługuje się inną liczbą lekarzy – 140 tysięcy, a więc wszystkich, którzy mają prawo wykonywania zawodu. Przyjęcie takiej liczby do określenia wskaźnika też jest dla Polski korzystne: 3,6 to dokładnie średnia OECD.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości muszą się jednak zdecydować: albo „bogaty Zachód” wydrenował „biedną Polskę”, powodując odpływ kilkunastu tysięcy (premier Mateusz Morawiecki niekiedy podaje nawet liczbę 30 tysięcy!) lekarzy, albo – wszyscy, którzy widnieją w rejestrach samorządu lekarskiego, pracują w Polsce. Tertium non datur.
W Polsce nie pracuje 140 tysięcy lekarzy. Zresztą z owych 140 tysięcy tylko 132 tysiące ma pełne PWZ. I właśnie od tej liczby należałoby odjąć co najmniej 15 tysięcy lekarzy, którzy pracują w innych krajach UE. Oraz co najmniej 10 tysięcy, którzy widnieją w rejestrach, ba – nawet płacą składki, ale zawodu nie wykonują (bo pracują w biznesie, w administracji etc.). Ilu w Polsce mamy więc lekarzy, którzy pracują z pacjentami? Z pomocą przychodzi e-recepta… Gdy wiceminister Janusz Cieszyński informował w listopadzie dziennikarzy o postępach we wdrażaniu projektu (od 8 stycznia lekarze zasadniczo będą wystawiać recepty wyłącznie w formie elektronicznej), przyznał, że lekarzy, którzy wystawiają minimum jedną receptę w miesiącu jest około stu tysięcy. To dokładnie taka liczba, o jakiej mówi samorząd lekarski. I taka, jaką podaje OECD, wyliczając wskaźnik dla Polski.
Kadrowego kryzysu nie pomaga przezwyciężyć fakt, że jesteśmy krajem (znów zupełny brak zaskoczenia), zupełnie nieatrakcyjnym dla specjalistów medycznych. Odsetek lekarzy, wykształconych za granicą, którzy pracują w Polsce nie przekracza 2 proc. (średnia OECD – 17,7 proc., w Czechach lekarze zza granicy stanowią ponad 7 proc. zatrudnionych). Czy zapowiadana nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty zmieni te statystyki i jaki będzie skutek tej – niepewnej ciągle – zmiany? (Pielęgniarek z zagranicznym dyplomem nie mamy niemal wcale – 0,1 proc., średnia OECD – 5,9 proc.).
Złośliwi mogliby powiedzieć, że obcokrajowców zniechęca trudność języka polskiego. Jednak dużo bardziej prawdopodobnym czynnikiem są warunki pracy, w tym płace. Raport OECD pokazuje relację zarobków lekarzy (GP oraz specjalistów) w relacji do średniej płacy. W Polsce zarobki lekarzy rodzinnych (czy też mających listy w POZ) wynoszą, jak wynika z zestawienia, ponad dwukrotność średniej krajowej, natomiast wynagrodzenia specjalistów oscylują wokół 1,4 średniej krajowej. W Niemczech wskaźniki te wynoszą odpowiednio 4,4 oraz 5,4, a w Wielkiej Brytanii 3,1 (dla samozatrudnionych) oraz 3,3. Oczywiście – średniej płacy w danym kraju.
Jest jednak i pozytywna informacja z obszaru kadr medycznych – to duża dynamika wzrostu liczby absolwentów studiów medycznych. Proces ten rozpoczął się w 2007 roku, największy skok zanotowano (do roku 2017, bo takie dane obejmuje raport) między rokiem 2009 a 2013. Jednak i tak liczba absolwentów kierunków lekarskich w Polsce cały czas utrzymuje się poniżej średniej OECD.
Na problem braków kadrowych w polskiej ochronie zdrowia zwróciła też uwagę Komisja Europejska, która pod koniec listopada opublikowała raport o stanie systemów ochrony zdrowia w Unii Europejskiej – raport zbiorczy („State of Health in the EU. Companion Report 2019”) i profile poszczególnych państw. Co wynika z publikacji sygnowanej przez Brukselę, oprócz tego, że polski system odczuwa ogromny deficyt lekarzy i pielęgniarek?
Raport na temat Polski otwiera kluczowa informacja, że oczekiwana długość życia jest jedną z najniższych w Europie. Średnia oczekiwana dalsza długość trwania życia w chwili urodzenia wynosi w Polsce 77 lat i 9 miesięcy, natomiast średnia dla UE to prawie 81 lat. To nie wszystko. – Różnice w średnim dalszym trwaniu życia w podziale na płeć i poziom wykształcenia należą do najwyższych w Europie – podkreślają autorzy raportu, zwracając uwagę, że choroba niedokrwienna serca jest nadal główną przyczyną zgonów, kolejne to udary mózgu i nowotwory płuc. Ale nie tylko zgony są problemem: ponad połowa Polaków powyżej 65. roku życia zgłasza objawy depresji. Średnia dla całej UE to 20 proc.
Bruksela zwraca uwagę, że choć w ostatnich latach rząd deklaruje prowadzenie zmian, dzięki którym poprawi się dostępność świadczeń dla pacjentów w opiece ambulatoryjnej, polski system jest wręcz uzależniony od opieki szpitalnej. Szczupłe zasoby – kadrowe i finansowe – Polska wydaje więc w najbardziej rozrzutny z możliwych sposobów.
A skoro mowa o pieniądzach… Wydatki na ochronę zdrowia w Polsce wynoszą w przeliczeniu 1507 euro na osobę i w porównaniu z innymi państwami unijnymi są stosunkowo niskie. W 2017 r. Polska przeznaczyła na opiekę zdrowotną 6,5 proc. PKB, podczas gdy średnia w całej UE wyniosła 9,8 proc.
Indeks Zrównoważonego Rozwoju Systemów Ochrony Zdrowia 2019, jaki zaprezentowano dzień przed publikacją raportu Komisji Europejskiej postawił kropkę nad i.
– Sprawny system ochrony zdrowia wymaga finansowania adekwatnego do potrzeb zdrowotnych społeczeństwa. Polska powinna aspirować do średniej finansowania sektora ochrony zdrowia OECD wynoszącej obecnie 8,8 proc. PKB (Polska 6,3 proc. PKB) i średniej dla Unii Europejskiej – 9,9 proc. PKB, co pozwoli na zagwarantowanie obywatelom bezpieczeństwa zdrowotnego i dostępu do świadczeń zdrowotnych na dobrym, średnim europejskim poziomie – mówił, odwołując się do wszystkich listopadowych publikacji dr n. med. Jakub Gierczyński, MBA, ekspert systemu ochrony zdrowia.
W Indeksie Zrównoważonego Rozwoju Polska zajęła 23. miejsce na 30 krajów. W edycji 2019 oceniono wszystkie kraje unijne oraz Norwegię i Szwajcarię (które zresztą zajęły dwa pierwsze miejsca). Pozornie nie wypadliśmy źle: Polsce udało się awansować, w porównaniu do ubiegłego roku, o dwa miejsca (zajmowaliśmy 25.) i to mimo że oceniono więcej państw. Jednak trudno nie zauważyć, że dostaliśmy 43 punkty na 100 możliwych. W dolnych rejestrach rankingu kolejne miejsca dzielą dosłownie punkty – różnicą jednego punktu wyprzedziliśmy Węgry i Estonię. Wystarczy wahnięcie w jednym lub dwóch z kilkudziesięciu mierników, by zaliczyć bolesny spadek.
Indeks Zrównoważonego Rozwoju Systemów Ochrony Zdrowia 2019 stworzono na podstawie 57 mierników, a opierając się na nich utworzono pięć parametrów oceny: Dostęp do opieki zdrowotnej, Kondycja zdrowotna, Innowacyjność, Jakość oraz Żywotność. W każdym z parametrów brano pod uwagę od kilku do kilkunastu mierników (w sumie było 57). Norwegia, która zwyciężyła w rankingu, zdobyła 77 punktów. Szwajcaria – 75. Średnia to 55 punktów, a kraj, który ranking zamyka – Łotwa – ma ich 33. Łatwo policzyć, że bliżej nam – punktowo – do trzydziestego miejsca niż do 55 punktów.
Polska odnotowała najwyższe wyniki w parametrze Jakość (18. miejsce) oraz Innowacyjność (19. miejsce). W parametrze Kondycja zdrowotna Polska zajęła 23. pozycję, w parametrze Żywotność – 25., a w parametrze Dostęp do leczenia – zaledwie 27. miejsce. Najmniejszą liczbę punktów Polska osiągnęła w miernikach takich jak m.in.: liczba lekarzy, wydatki na zdrowie na osobę oraz śmiertelność z powodu chorób sercowo-naczyniowych oraz nowotworów. Na plus zaliczono nam e-zdrowie oraz m.in. niską śmiertelność okołoporodową matek i małą liczbę śmiertelnych wypadków przy pracy.