Jeżeli nic się nie zmieni na rynku zdrowotnym, to ostatnie protesty środowiska pielęgniarskiego oraz orzeczenie SN z 23 stycznia br. o zapłacie za dyżury lekarskie (za te sprzed 20 maja 1999 roku) można będzie uznać za początek prawdziwej, całkowitej prywatyzacji rynku zdrowotnego.
Czyż nie zakrawa na ironię, że to, czego się nie udało osiągnąć Ministerstwu Zdrowia z powodu pracowniczych akcji protestacyjnych, dokona się "niechcący" – powodu zapaści finansowej spowodowanej skutecznymi walkami o podwyżki płac pracowników?
Wiosną tego roku najmodniejszym przepisem stanie się art. 60 ustawy o zakładach opieki zdrowotnej. Będzie się on śnił po nocach każdemu organowi założycielskiemu, każdemu dyrektorowi spzozu, każdemu liderowi związkowemu i wszystkim pracownikom nzozów funkcjonujących na bazie wynajmowanej od spzozów.
Art. 60 ustawy o zoz stwierdza bowiem w pierwszym ustępie, że spzoz pokrywa we własnym zakresie ujemny wynik finansowy. Trudno określić, przy jakim poziomie nie uregulowanych zobowiązań spzoz nie będzie w stanie wykonać tego zapisu. Do rynku zdrowotnego nie stosują się przecież żadne reguły ekonomiczne. Wierzyciele, a zwłaszcza duże firmy farmaceutyczne boją się jak ognia sądowego egzekwowania swoich należności, prędzej zagrożą zatem sprzedażą długu niż pójdą do sądu. Pojedynek w sądzie, choć a priori wygrany, fatalnie wpłynąłby na interesy takiej roszczeniowej firmy w innych spzozach. Zbliżamy się jednak do granicy cierpliwości kontrahentów, którzy też muszą wypłacać swoim pracownikom pensje, a ich dyrektorzy muszą się wykazać realnymi wpływami, a nie tylko papierowymi zyskami na kontach. Nie da się też powtórzyć numeru z obsługą ogólnokrajowego zadłużenia/wierzytelności placówek zdrowotnych przez jeden bank dla wszystkich, bo nie ma już jednego właściciela publicznych placówek zdrowotnych, są ich tysiące. Krucha, wirtualna płynność finansowa zakładów pryśnie jak bańka mydlana wobec konieczności zaspokojenia tegorocznych roszczeń płacowych pracowników – przy jednoczesnej niemożności przeprowadzania skutecznej, bolesnej dla niektórych restrukturyzacji placówki.
Ustępy 2 i 4 art. 60 ustawy o zoz stwierdzają, że jeżeli ujemny wynik finansowy nie może być pokryty przez spzoz, to organ założycielski podejmuje decyzję o zmianie formy gospodarki finansowej zakładu (na zakład budżetowy lub jednostkę budżetową) lub o jego likwidacji i wtedy (dopiero wtedy!) to organ założycielski "płaci" długi spzozu.
Powie ktoś, że nie można przecież zlikwidować jedynego w powiecie albo w mieście szpitala. Niby nie można, o czym mówi ust. 2 art. 60: ujemny wynik finansowy nie może być podstawą do zaprzestania działalności, jeżeli inny zakład nie może przejąć zadań w sposób zapewniający nieprzerwane sprawowanie opieki zdrowotnej nad ludnością. Takiego innego zakładu może nie być, ale w każdej chwili, z dnia na dzień, może przecież powstać – "na gruzach" likwidowanego spzozu.
Organ założycielski może więc w każdej chwili (tj. przy okazji najbliższej sesji samorządu) zlikwidować spzoz z totalnym zwolnieniem wszystkich pracowników, a następnego dnia – może się stać współwłaścicielem części spółki prawa handlowego, oferując budynki i sprzęt spzozu w aporcie, a jeżeli na terenie jego działania nie ma innego zakładu o podobnych zadaniach, to nawet musi. W opałach mogą się znaleźć nzozy wynajmujące coś od bankrutującego spzozu. Ich wynajmowany warsztat pracy też wówczas pójdzie pod młotek.
Ustawowe formy przekształcenia spzozu umożliwiające spłacenie jego długów: w zakład lub jednostkę budżetową – nie wchodzą w grę z kilku powodów. Zakład budżetowy odprowadzałby wprawdzie wszystkie zyski do kasy organu założycielskiego, ale musiałby przejąć cały nierentowny "inwentarz" spzozu, czyli nici z zysku, a za to kolejne długi. Jednostka budżetowa – królestwo "środka specjalnego" – ma te same wady co zakład budżetowy, no i byłby to powrót do mrocznych, poprzednich lat – a dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi.
Do utworzenia w miejsce spzozu zakładu lub jednostki budżetowej zniechęcają niejasne zapisy ustawy o puz. Wprawdzie art. 53 ust. 1 tej ustawy mówi o kontraktowaniu usług z każdym, przepisowo powstałym świadczeniodawcą, ale już art. 57 mówi tylko o kontrakcie z spzozem lub nzozem.
Jak z powyższego wynika, tylko likwidacja spzozu z zaprojektowaniem nowego, "urentownionego" niepublicznego zakładu, umożliwia wyjście z dołka legislacyjno-finansowego.
Organ założycielski wykładając kasę na spłatę zadłużenia w momencie przekształcenia/likwidacji spzozu będzie oczekiwał, że nowy zakład leczniczy wygeneruje zysk, umożliwiający odzyskanie w ciągu dwóch – czterech lat wyłożonych samorządowych pieniędzy. Zaprojektowanie nowego "rentownego" zakładu nie jest takie trudne, biorąc pod uwagę, że wszyscy pracownicy zostali zwolnieni, a nie każdego trzeba przyjąć ponownie. Koniecznym warunkiem byłby kilkuletni stabilny kontrakt z kasą chorych, jednak z tym niestety mamy kłopot. Kontrakt może być, owszem, na parę lat, ale stawki kontraktuje kasa tylko na rok.
Osobiście jestem przeciwnikiem prywatyzacji szpitali, ale bezwzględne egzekwowanie należności płacowych "teraz i natychmiast" może zaowocować wyżej opisaną, wymuszoną przepisami ustawy prywatyzacją "niechcący".
Utrzymanie statusu wypłacalnego spzozu wymagałoby bowiem drastycznego dostosowania firmy do istniejącego popytu, odważnego pozbycia się nieprzydatnych, działająco-niepracujących lub konkurujących z własną placówką pracowników, a zwłaszcza – możliwości zawierania kilkuletnich stabilnych kontraktów z kasami chorych jako warunku skutecznego zrealizowania strategii firmy. Strategia działania spzozu na rok to żadna strategia. To po prostu lipa.