Lekarze rezydenci obliczyli, ilu ich kolegów po fachu w listopadzie wypowiedziało klauzule opt-out. Wyszło im, że trzy tysiące. Ministerstwo Zdrowia ma swoje rachuby: urzędnicy doliczyli się jedynie półtora tysiąca. Niezależnie od tego, która liczba jest bliższa prawdy, wygląda na to, że apel Naczelnej Rady Lekarskiej, aby wypowiadać klauzule, nie spotkał się z masowym odzewem.
Jednak sytuacja jest napięta, bo pomimo że globalnie nie są to duże liczby, to jednostkowo może dojść, w wyniku wypowiadania umów, do poważnych zaburzeń w pracy szpitali. Wydaje się, że najgorsza sytuacja – kiedy piszę ten felieton – jest w Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Tu wypowiedziało opt-outy aż 190 lekarzy na 400 zatrudnionych. Niezbyt dobrze jest też w szpitalach wojewódzkich w Radomiu i Rzeszowie.
To są wszystko niepełne i niepewne informacje, bo w sytuacji pełzającego konfliktu dziennikarz ma utrudniony dostęp do informacji. Rezydenci są zainteresowani zawyżaniem danych, MZ wręcz przeciwnie, a w samych szpitalach nie chcą się wypowiadać ani dyrekcje, ani lekarze. Podział często idzie przez oddziały; jedni rwą się do protestu, apelują do sumień i poczucia honoru, argumentują, żeby skończyć z tym niewolnictwem, drudzy zaś popierają, ale myślą też o rodzinie, o jej utrzymaniu, o utraconych środkach, o niepewnym bycie, o karierze. Normalna rzecz. Jest więc napięcie w środowisku. Trwa wojna podjazdowa, na wyczerpanie, trwa przeciąganie liny.
Wydaje się, że system zatrudniania lekarzy może się rozlecieć, nawet jeżeli akcji wypowiadania opt-outów nie poprze duża grupa lekarzy. Być może wystarczy kilka tysięcy – lina jest już bardzo napięta. Rzeczniczka szpitala dziecięcego w krakowskim Prokocimiu przyznała, że placówka ma problem z anestezjologami – duża ich liczba wypowiedziała klauzule jeszcze latem; jedni pracują więc tyle, ile nakazuje Kodeks Pracy, a pozostali po staremu – ponad normę. I jakoś to jeszcze się spina. Nie ma jednak zakładki; w razie większej absencji, anestezjologia stanie – od kilku miesięcy dyrekcja szuka bez rezultatu nowych pracowników. Po prostu ich na rynku nie ma.
Oby system od tego nie pękł, oby wreszcie zaczął działać normalnie. Nie będzie jednak funkcjonował normalnie, opierając się na nieludzkim wykorzystywaniu lekarzy pracujących ponad to, co nakazuje Kodeks Pracy. Nie będzie funkcjonował normalnie, opierając się na poświęceniu lekarzy w wieku emerytalnym.
Słucham młodych facetów ze stetoskopami, którzy mówią, że nie chcą wyjeżdżać z Polski, słucham młodych kobiet, które mówią, że nie są w stanie założyć rodziny przy takim obciążeniu dyżurami, patrzę na plakat OZZL z hasłem: „Nie ma niezastąpionych lekarzy, niezastąpieni są Mama i Tata…” i zastanawiam się, jak sobie radzi z tym minister zdrowia? A może by tak zorganizować konferencję prasową, stanąć przed kamerami i powiedzieć tak po prostu do ludzi: – Przemyślałem sprawę, chcę wrócić do moich przyjaciół z Naczelnej Rady Lekarskiej, chcę wrócić do mojej kanciapy lekarza rodzinnego, chcę wrócić do mojego środowiska, do którego i tak będę musiał wrócić, a o którego prawa pracownicze tyle lat walczyłem. Chcę jednak wrócić z podniesioną twarzą. Oni mają rację; walczą o słuszną rzecz. To jest dobra zmiana, to jest naród. Jasną sprawą jest, że budowanie autostrad, wzmacnianie armii i zmniejszanie deficytu budżetowego muszą być priorytetami, ale niech tym hamulcowym w ministerstwie zdrowia, w imieniu rządu będzie ktoś inny.