Bywają różni ludzie i różne okoliczności rozmów. Różna bywa ich tematyka i waga. Czasami jest śmieszno, a czasami straszno; niekiedy nudno. Nieraz trzeba z człowieka coś wyciągać i trzy razy powtarzać pytanie; polityków zazwyczaj muszę dociskać, bo lawirują, unikają odpowiedzi, a nierzadko po prostu kłamią. Zdarza się, że śmieję się serdecznie z osobą, którą nagrywam, bo cieszę się jej radością z odzyskanego zdrowia. Kiedyś zdarzyło mi się odmówić kielicha, którego zaproponował pewien pan rozradowany faktem, że żyje już dwadzieścia lat z przeszczepionym sercem. Atmosfera tego dnia sprzyjała przełamywaniu barier, bo wywiad nagrywaliśmy u niego na działce w piękne letnie popołudnie. Bywa jednak i tak, że z rozmówcami, przed kamerą, płaczę. Mnie na szczęście nie widać. Tak było ostatnio w Toruniu.
Usiadłem do rozmowy z Ewą i Markiem Garachowami. Wywiad nagrywaliśmy dzień po pogrzebie ich syna Pawła. 19-latek zginął podczas głośnych i jakże feralnych otrzęsin na Uniwersytecie Technologiczno-Przyrodniczym w Bydgoszczy. Spanikowany tłum studentów w wąskim łączniku budynku uniwersyteckiego stratował silnego i wysokiego na dwa metry chłopaka. Paweł był jedną z dwóch ofiar. Walka o jego życie trwała trzy dni. Serce pracowało do końca, mózg jednak już się nie zregenerował. Nastąpił ogromny obrzęk i zaszły nieodwracalne zmiany. Nawiązałem kontakt z rodziną Pawła, bo jeszcze przed jego pogrzebem pojawiła się w przestrzeni publicznej informacja, że rodzice zgodzili się oddać narządy syna do przeszczepu. Dziennikarze cytowali wypowiedź matki. Wiedziałem więc, że rodzice chcą się w tej sprawie wypowiadać. Usiedliśmy do rozmowy. Na stole kwiaty, znicz i portret Pawła. Właściwie nie musiałem zadawać pytań. Po prostu płakali i opowiadali: o tym, jaki to był wspaniały chłopak, jaką mają dobrą relację z synami, jak wiele czasu ze sobą spędzają, o tym, jak dowiedzieli się o wypadku, jak mieszkali przez te trzy dni w szpitalu przy łóżku syna i jak mówili do niego, zachęcając go do wysiłku („Paweł, dasz radę, wyjdziesz z tego”). Wierzyli, że słyszy, że wszystko będzie dobrze; ojciec wyczuwał nawet puls syna, a to dawało nadzieję.
Niestety przyszedł ten moment, że trzyosobowa komisja lekarska orzekła śmierć mózgu. Bywa, że w takich dramatycznych momentach najbliżsi podważają orzeczenia. Tu było pełne zaufanie do lekarzy. Nikt nie snuł rozważań o sercu, które nadal przecież tłoczyło krew i o pulsie, który nadal można było wyczuć. Życie Pawła należało już do przeszłości. Rodzice zgodzili się na pobranie narządów i nawet sami w tej kwestii uprzedzili pytanie lekarza. Nie były wysuwane argumenty typu: nie rozmawialiśmy wcześniej o tym, nie wiemy, czy zmarły by sobie tego życzył itd. Byli wdzięczni, że mieli czas na pożegnanie z synem. Nad jego łóżkiem w tych ostatnich chwilach słowa zostały zastąpione dotykiem i pocałunkami.
Po nagraniu rozmowy operator miał możliwość nagrać pokój Pawła. Zostaliśmy wprowadzeni do tego sanktuarium, ale niczego nie pozwolono nam dotknąć. Indeks na biurku musiał pozostać zamknięty. Kiedyś matka rozpakuje te plecaki. Drogę powrotną z Torunia do Warszawy przejechaliśmy z operatorem w milczeniu. Byliśmy jakoś odmienieni tym spotkaniem. W przeżywaniu tragedii przez tę rodzinę odkryliśmy coś niezwykłego; dużo tam było smutku i łez, ale nie rozpaczy. Na drugi dzień ojciec Pawła zadzwonił do mnie i zapytał, czy szczęśliwie dojechaliśmy do domu.