Osoby wtajemniczone domyślają się, że tekst ten dotyczy pewnej państwowej instytucji. Chodzi oczywiście o Wojsko Polskie.
Krótkotrwałe przeszkolenie wojskowe lekarzy obowiązuje od stycznia 2000 r. Na stażu podyplomowym nasłuchałem się od starszych kolegów barwnych opowieści na temat szkolenia lekarzy w poprzednim systemie politycznym. Nastało jednak "nowe" i po czasach przeszkoleń wojskowych w trakcie studiów, potem braku przeszkoleń (bo nie było pieniędzy), mamy czasy szkoleń po studiach, tj. w trakcie stażu podyplomowego.
Moje wrażenia po odbytej służbie wojskowej będą dla jednych ciekawostką, dla innych, być może, źródłem cennych informacji.
Przeszkolenie wojskowe AD 2000 odbywało się w Łodzi, w Szkole Podchorążych Rezerwy (SPR) mieszczącej się w Wojskowej Akademii Medycznej (WAM). Miałem okazję uczestniczyć w XIV kursie SPR, odbywającym się w terminie 03.11-22.12. 2000.
Sam fakt rozpoczęcia szkolenia wojskowego lekarzy wprowadził niemały popłoch w szeregach stażystów, mających w perspektywie – tuż po stażu – Lekarski Egzamin Państwowy, decydujący o prawie wykonywania zawodu oraz rozdziale miejsc specjalizacyjnych. Istniała uzasadniona obawa, że osoby szkolone nie zdążą odbyć stażu i nie będą mogły podejść do najbliższego egzaminu.
Ale przejdźmy do meritum. Wszyscy poborowi mieli rozkaz stawić się na miejscu w piątek do południa. Miał to być już ostatni kurs w ubiegłym roku. Spodziewano się ok. 25 poborowych. Niektóre Wojskowe Komendy Uzupełnień (WKU) wykazały się jednak wyjątkową sprawnością i do służby stawiło się 40 kandydatów na żołnierzy.
Na początku dowiedzieliśmy się, że nikt nie wie, po co "ktoś w MON-ie" ustalił termin przyjazdu na piątek, kiedy w jednostce wszyscy myślą już tylko o weekendzie. A tak w ogóle – to mogliśmy przyjechać nawet w poniedziałek. W każdym razie dostaliśmy umundurowanie, którego większa część pamiętała czasy dużo starszych kolegów stażystów: buty, trampki, mundur z beretem, dres, behatkę, czyli kurtkę zimową z rękawicami i szalokominiarką, futrzankę, białą koszulkę oraz BGS-y, czyli Bojowe Gacie Sportowe. Stanowi to całe wyposażenie poborowego, dlatego nie radzę następcom wybierać się do Łodzi bez własnego podręcznego bagażu.
Po dosztukowaniu umundurowania do mniej wymiarowych kolegów poczuliśmy się jak integralna część NATO. Co prawda jeszcze nie uzbrojona, ale silna duchem. Mieliśmy pewne informacje na temat tego, jak wygląda pobyt w Łodzi, jednak od początku wyczuwało się atmosferę niepewności i nawet przytłoczenia wizją naszej najbliższej przyszłości w roli szeregowych podchorążych (taki tytuł nam przysługiwał).
Niezapomnianych przeżyć dostarczyły pierwsza zbiórka i marsz w kolumnie dwójkowej (czwórkowej nie byliśmy jeszcze w stanie sformować), czyli manewry nie ćwiczone od czasów podstawówki lub wczesnego liceum.
Cały weekend przygotowywaliśmy się psychicznie do czekających nas zajęć. Program szkolenia prezentował się imponująco. W jego zakres wchodziły m.in. przedmioty: Musztra, Regulamin Sił Zbrojnych RP, Strzelectwo, Organizacja Ochrony Zdrowia Wojsk (OOZW), Taktyka, Logistyka, Topografia oraz parę zagadnień o bardzo wąskim wymiarze godzin (np. Bioetyka, Wojenne Prawo Międzynarodowe, Struktura NATO, Historia Wojskowej Służby Zdrowia).
Zajęcia trwały od godziny 8.00 do 15.00, a czasem do 17.00, jeśli w planie było również czyszczenie broni. W tych godzinach przewidziane były także ćwiczenia w polu, czyli musztra na terenie WAM oraz zajęcia na poligonie "Zdrowie" pod Łodzią, gdzie dojeżdżaliśmy wojskowym autobusem (WAMobusem).
Zajęcia teoretyczne wywoływały u znakomitej większości kursantów, mniej zainteresowanych wykładanym przedmiotem, niewyobrażalną senność. Choć zdarzały się momenty ożywienia. Wszystko zależało od umiejętności dydaktycznych wykładowcy i wykładanego aktualnie przedmiotu. Były to jednak chwile nieliczne.
Sam pomysł zrobienia z nas, w ciągu niespełna 50 dni, kandydatów na oficerów jest dość irracjonalny, zwłaszcza kiedy się bierze pod uwagę naturalny opór materii ludzkiej. W ciągu paru godzin mieliśmy opanować np. kartografię i topografię, co często nie udaje się w ciągu kilku lat absolwentom uczelni wojskowych. Przedmioty, które z naszego punktu widzenia mogły być ciekawe, np. chirurgia polowa, ograniczały się również do paru godzin. Na nasze szczęście zdarzały się też zajęcia w systemie barowym, dokładnie znanym ze studiów medycznych.
Zapoznaliśmy się za to bardzo dokładnie z mizerią polowej, wojskowej służby zdrowia, jej sprzętem, który byłby niezłej klasy, gdyby był, bo w tej chwili wojska na to nie stać. Dowiedzieliśmy się, co było kiedyś i czego dzisiaj nie ma, choć oficjalnie istnieje: na papierze. Zresztą o kondycji finansowej naszej armii każdy zapewne sporo czytał, słyszał, a może nawet zna ją z autopsji.
Jedynymi zajęciami, które bezsprzecznie wywoływały nasze zainteresowanie, było strzelectwo. W wielu budziły się pierwotne instynkty, a przed oczami stawały sceny z filmów typu "zabili go i uciekł". Oczywiście, myślę głównie o zajęciach praktycznych. Mieliśmy okazję postrzelać z broni krótkiej, tj. pistoletów sportowych, pistoletów P-83 oraz z broni długiej, czyli tzw. kbks-ów oraz karabinka AKM, zwanego popularnie "Kałasznikowem". Były to strzelania tzw. ostre i ślepe, zakończone praktycznym egzaminem strzeleckim na ocenę. Podobno byliśmy pod tym względem najlepszym kursem, co oznacza, że trochę częściej od poprzedników trafialiśmy w rejon tarczy. Ale czego można wymagać od żołnierza po oddaniu 10 strzałów z amunicji ostrej i 10 ze ślepej, z każdego z wymienionych typów broni?
W czasie szkolenia mieliśmy też możliwość obejrzenia paru sztuk nowszych typów broni (np. Beryl, Rak).
Ciekawe, choć męczące były także zajęcia w polu, dotyczące transportu rannych, sposobów pokonywania otwartych przestrzeni (tj. czołganie, bieg "chyłkiem", przemieszczanie szybkimi skokami itd.) oraz taktyki. Najgorzej było wówczas, gdy padał deszcz. Wracaliśmy wtedy umorusani i zmarznięci, a nie ogrzewała nas świadomość, że nie mamy munduru na zmianę ani szans na jego wypranie w najbliższym czasie.
Jedną z podstawowych czynności, wykonywanych przez nas w wojsku, było czyszczenie broni, które odbywało się po każdym strzelaniu i ćwiczeniach z bronią. Z początku była to nawet świetna zabawa, ale w miarę upływu czasu stawała się coraz bardziej niepożądaną, syzyfową pracą. Zwłaszcza kiedy wymagano od nas oddania broni (rocznik 84) w stanie lepszym niż ten, w którym się ją otrzymało. Nieważne było przy tym, czy broń została wyczyszczona, ale to, czy była czyszczona od godziny X do godz. Y, bo taki był rozkaz. Gwoli wyjaśnienia: chodzi tu oczywiście o to, aby żołnierz nie myślał o głupstwach, ale robił, co mu kazano w odpowiednim czasie.
Przejdę teraz do bardziej przyziemnych spraw, czyli logistyki. Co do jedzenia, to nie można było narzekać. Niektórym na żołnierskim wikcie przybyło nawet tu i ówdzie, mimo możliwości codziennego skorzystania z sali gimnastycznej i siłowni oraz, od czasu do czasu, z basenu (dla twardzieli, bo o godz. 6.00).
Prawie co tydzień można było pojechać na przepustkę do domu, a po przysiędze (tj. po ok. miesiącu) przysługiwało 3 dni urlopu, co razem z przepustkami na weekend (tzw. PJ-tka – od Przepustki Jednorazowej) dawało 5 dni wolnego. W ciągu tygodnia można było wychodzić z jednostki: po 1-2 osoby z drużyny do 21.00, a czasem dłużej, w zależności od aktualnych układów z dowództwem. Po przysiędze każdy otrzymał przepustki stałe ("Stałki") do 21.00. Wszystko wg przepisów zawartych w Regulaminie Sił Zbrojnych RP, z którego trzeba było zdać test.
Jeśli chodzi o sprawy finansowe, to za całość przeszkolenia otrzymuje się ok. 1550 zł netto, tj. 2 x żołd – ok. 450 zł, odprawa z wojska 600 zł, 100-150 zł wyprowiantowane za dni wolne oraz ok. 400 zł odprawy ze szpitala za 14 dni pracy. Powyższe obliczenia dotyczą stażystów z rocznika 1999.
Jeśli więc ktoś nie pracował dodatkowo, lecz tylko na stażu, finansowo, na przeszkoleniu nie stracił.
Kadra oficerska była dość wyrozumiała i w razie potrzeby można było się z nią porozumieć (np. w sprawie wyjazdu na przepustkę w pilnej sprawie), choć spięć nie dało się uniknąć. W trakcie pobytu w Łodzi mogliśmy zaznajomić się z bogatą ofertą rozrywkową miasta, czego reklamować jednak nie będę. Pozwolę sobie tylko wspomnieć, że na uwagę zasługuje też uroda łodzianek, co, myślę, jest wiadome tzw. męskiemu ogółowi.
Na zakończenie kursu odbyliśmy egzamin oficerski, obejmujący przedmioty wojskowe. Wydawałoby się, że dla zaprawionych w bojach medyków będzie to bułka z masłem, jednak – delikatnie mówiąc – był to egzamin specyficzny, wykładowcy zaś musieli się wykazać sporą wyrozumiałością. Choć i w tym punkcie również wypadliśmy bardzo dobrze, gdyż nawet u tzw. największych luzaków górę wzięło przyzwyczajenie do kujoństwa.
W trakcie pobytu na WAM-ie mieliśmy okazję uczestniczyć w defiladzie w czasie Święta Podchorążego 28. XI. Wypadliśmy "wspaniale", panny mdlały, a gawiedź nie wychodziła z podziwu. Nie wiem tylko, dlaczego kamera TV z premedytacją się od nas odsuwała, a na twarzach oficjeli malował się tajemniczy uśmiech, jak u Mona Lisy. Największą jednak radość sprawił nam dzień wolny od zajęć, który skrupulatnie wykorzystaliśmy na "zwiedzanie Łodzi", przede wszystkim tzw. Lumumbowa.
Świętem była też uroczysta Wigilia dla kadry oficerskiej i podchorążych. Byłoby bardzo sympatycznie, gdyby nie mały zgrzyt. Otóż zostaliśmy pominięci przy powitaniu, mimo że stanowiliśmy dość liczną grupę, w dodatku wyróżniającą się fizycznie (brody, łysinki i brzuszki) oraz ubiorem.
Z noszeniem munduru wiążą mi się obecnie dwojakie odczucia. Z jednej strony: duma, bo to polski mundur, dający poczucie przynależności do grupy oraz tę magię, która sprawia, że dziewczyny patrzą z większym zainteresowaniem. Z drugiej jednak: poczucie bycia gorszym, i to również z powodu wyglądu zewnętrznego. Mundury, noszone na okrągło zapewne przez kilka roczników poborowych, nie prezentowały się imponująco, choć by w porównaniu z mundurami żołnierzy służby zasadniczej, szczególnie po ćwiczeniach na poligonie w deszczu.
Przeszkolenie ukończyliśmy w stopniu starszego kaprala podchorążego (dwie belki, naramienniki z tzw. makaronem, czyli obszyte biało-czerwonym sznurkiem) i przeszliśmy do rezerwy. Słowem – błyskawiczny awans ze stopnia starszego podchorążego (jedna belka i jw.), nadanego po przysiędze.
Nie wiem, czy to już koniec mojej wojskowej kariery. Przyszłość pokaże, czy zdobędę jako rezerwista szlify oficerskie. Choć przyznam, że się do tego nie palę.
Na pewno przeszkolenie odgrywa dużą rolę dla osób wiążących swą przyszłość z wojskiem i chcących pracować jako zawodowi żołnierze-lekarze. Może kiedyś doczekamy się też armii o standardach natowskich, z natowskimi pensjami i wtedy stażyści zaczną błogosławić chwile spędzone w Łodzi. Czy nastąpi to w tym dziesięcioleciu?
Przeszkolenie dla jednych było stratą czasu (z punktu widzenia rozwoju zawodowego lekarza – na pewno), dla innych – drogą przez mękę, jeszcze innych – świetną zabawą w wojsko. Wszystko zależało od nastawienia, z jakim się do tego podeszło oraz sytuacji osobistej i zawodowej. Koledzy mający w domu żony i dzieci, pracujący także dodatkowo, nie byli sytuacją zachwyceni. Jednak życzliwość i pewna elastyczność kadry oficerskiej oraz częste przepustki pozwoliły przeżyć ten okres w miarę bezboleśnie.
Mimo wszystko uważam, że warto poznać żołnierskie życie i zdobyć nowe doświadczenia, oderwać się od rzeczywistości, znaleźć jakby w innym wymiarze. Całe szczęście, że na tak krótko.
Osobom nie mającym kontaktu z żołnierskim żargonem wyjaśniam znaczenie zwrotu "na sztukę", użytego w tytule. Oznacza robienie czegoś bez sensu, bądź robienie czegoś dla samego robienia (patrz: czyszczenie broni).
Takie właśnie, pomimo moich dość pozytywnych wspomnień, było bowiem to przeszkolenie. Nie wiem, jaki był zamysł autorów, ale w ciągu 7 tygodni nie zrobiono z nas żołnierzy, tym bardziej lekarzy wojskowych, jeśli o to głównie chodziło. Dlatego dziwi pomysł rozwiązywania WAM-u, którego absolwenci są najlepiej przygotowani do pełnienia funkcji lekarza wojskowego. Rozumiem, że chodzi o pieniądze. Ale czy nie taniej jest coś zmodernizować niż najpierw wszystko zniszczyć, a potem budować od zera?
Jeśli krótkoterminowe przeszkolenie wojskowe było spełnieniem wymogów przeszkolenia określonej liczby lekarzy, wynikającym np. z umów międzynarodowych związanych z wstąpieniem do NATO lub UE, to cel został osiągnięty. W końcu "sztuka jest sztuka" jak mawia Boguś Linda w filmie "Kroll". Na papierze wszystko się zgadza.