W czasie tegorocznych wakacji trudno było mówić o sezonie ogórkowym. Dużo działo się w polityce, a siły natury dały o sobie znać z wyjątkową – jak na naszą szerokość geograficzną – mocą. Media nie mogły więc narzekać na brak tematów.
Nie zauważyli tego chyba politycy PSL, powracając w środku lata do pomysłu obowiązkowych badań psychiatrycznych dla kandydatów na posłów i senatorów. Kilka miesięcy wcześniej prezes Stronnictwa, notabene lekarz z zawodu, uzasadniał podjęcie inicjatywy wydarzeniami, które działy się w sejmie na przełomie roku. Mówił o „zabawie w chowanego w Sali Kolumnowej” oraz „w berka na Sali Posiedzeń”. Nie wyjaśnił jednak związku tych zachowań z zaburzeniami psychicznymi. Na początku sierpnia poseł Paweł Bejda poinformował, że prace nad ustawą trwają, a współpracujący z PSL psychiatrzy tworzą listę zaburzeń psychicznych, które mają eliminować kandydatów ze startu w wyborach. Nie dziwi fakt, że nie podano nazwisk tych psychiatrów. Być może obawiali się oni, że ostatecznie zamiast polityków sami mogą się w ten sposób wyeliminować z zawodu lub przynajmniej narazić na śmieszność.
Istotą pomysłu ludowców jest bowiem pozbawienie niektórych obywateli biernych praw wyborczych. Tymczasem, zgodnie z Konstytucją RP, nie mogą być wybrane jedynie te osoby, które zostały prawomocnie skazane na karę pozbawienia wolności za przestępstwo umyślne ścigane z oskarżenia publicznego. Innych powodów nie przewidziano. Oczywiście wybranymi mogą być tylko ci obywatele, którzy mają prawo do głosowania. Jednak pozbawienie czynnych praw wyborczych (prawa do głosowania), może się odbyć wyłącznie na podstawie orzeczenia sądowego: o pozbawieniu praw publicznych w postępowaniu karnym albo o ubezwłasnowolnieniu. Czyżby chodziło o wszczynanie postępowań o ubezwłasnowolnienie w stosunku do ogółu kandydatów?
Dodajmy, że prawo do wybierania posłów, senatorów i radnych jest nierozdzielne. Pomysł PSL musiałby więc dotyczyć również kandydatów na radnych. W wyborach samorządowych w 2014 r. kandydowało blisko ćwierć miliona osób. W Polsce mamy cztery tysiące psychiatrów. Na jednego przypadłoby co najmniej 60 kandydatów. To wszystko pokazuje absurdalność pomysłu.
Wykorzystywanie psychiatrii i psychiatrów do celów politycznych ma długą i niechlubną historię. W ZSRR przeciwników politycznych i osoby naruszające normy społeczne umieszczano w szpitalach psychiatrycznych. Utworzono tam specjalną jednostkę chorobową – tzw. schizofrenię bezobjawową, której rozpoznanie mogło nastąpić po stwierdzeniu nastawienia reformatorskiego lub antysystemowego.
Od wyboru Donalda Trumpa trwa w USA debata na temat zdrowia psychicznego polityków. Kilka miesięcy temu jeden z dziennikarzy TOK FM w kontekście naszej polityki zapytał: czy psychiatrzy mogą milczeć? Na szczęście stanowisko Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego jest w tej sprawie jasne. Zgodnie z nim niedopuszczalne jest używanie kontekstu diagnozy psychiatrycznej do celów politycznych i należy się sprzeciwiać działaniom, które mogą być odczytane jako dyskryminujące osoby z problemami dotyczącymi zdrowia psychicznego.
Stawianie publicznych diagnoz politykom zawsze będzie społecznie odbierane jako stygmatyzujące. To, co w zamyśle ma poniżyć politycznych przeciwników, w efekcie szkodzi nam wszystkim. Lepiej byłoby więc – w ślad za publicystką Wirtualnej Polski Joanną Mikos – zapytać: „Czy psychiatrzy mogą milczeć wobec nagminnego nadużywania przez polityków i publicystów inwektyw insynuujących chorobę psychiczną?”.