Dawno, dawno temu wracaliśmy nocą ratunkowym Fiatem 125 p z tzw. wyjazdu, aż tu nagle na asfalcie, w szczerym polu, zobaczyliśmy czapkę milicyjną.
Zabraliśmy ją do karetki i ze zdobycznym fantem powróciliśmy dumni do bazy. Jeszcze nie skończyłem wypełniać karty wyjazdu, a już wpadli chłopcy radarowcy, czapkę odebrali i grzecznie pytają: gdzie pałeczka? Okazało się, że w pogoni za pijanym rowerzystą chłopcy radarowcy gazikiem zjechali z drogi na pole, gubiąc i czapeczki, i pałeczki. Widząc na drodze kradnącego czapeczkę doktora, puścili rowerzystę i pognali za nami.
Teraz jest już nowocześniej i inaczej, bo zamiast odkrytych gazików jeżdżą eleganckie policyjne radiowozy z dachem, pałeczki stały się nieprzydatne, a policyjne czapeczki – bejsbolówki mocno trzymają się głowy. Ale jak dawniej, nie ma jednolitego systemu łączności, który pozwoliłby na wymianę informacji pomiędzy służbami medycznymi, policją i strażą pożarną nie tylko w sprawie zgubionej czapki.
Wiceminister zdrowia Andrzej Ryś na spotkaniach z marszałkami i starostami kolejnych województw promuje ideę jednego wspólnego numeru telefonu ratunkowego: 112 oraz konieczność tworzenia na szczeblu powiatu, województwa i kraju wspólnego centrum powiadamiania ratunkowego.
Pomysł jest jak najbardziej słuszny i europejski, ale już teraz należy się zastanowić, gdzie zlokalizować takie centrum i kto pierwszy odbierze telefon: medyk, policjant czy strażak.
Jakieś 90% wezwań ratunkowych to telefony o pomoc medyczną, 8% – to prośba o interwencję policji, a 2% – wezwanie do pożaru lub innej katastrofy wymagającej pomocy strażaków. Wydaje się więc statystycznie logiczne, aby telefon odbierał jako pierwszy ratownik medyczny i od razu wysyłał karetkę do wyjazdu. Jeśli przy pulpicie centrum ratunkowego posadzimy innego operatora: strażaka lub policjanta, to przy wezwaniu, np. do zawału, z powodu powtórnego przełączenia wezwania do centrum medycznego stracimy cenne sekundy, a może i minutę z 3–6 złotych minut, umożliwiających dojazd erki i skuteczną reanimację.
Ministerstwo zdrowia przesłało do wszystkich placówek program tworzenia i finansowania szpitalnych oddziałów ratunkowych, organizowanych na bazie dotychczasowej izby przyjęć i obejmujących swoimi usługami populację 100–300 tys. mieszkańców. Nie wiadomo jeszcze, który szpital zostanie zakwalifikowany i dorwie się do ratowniczej kasy, ale już teraz należy odpowiedzieć na pytanie, co zrobić nocą z pacjentem z grypą, stenocardią lub nagłym zatrzymaniem moczu, zgłaszającym się jak zawsze do izby przyjęć. Bo tu nie będzie już dawnej izby przyjęć, a tylko szpitalny oddział ratunkowy. Szpitale z ambicjami do tworzenia oddziału ratunkowego w izbie przyjęć powinny pamiętać o zastępczej ofercie medycznej dla dotychczasowych lżej chorych, „nocnych marków”. Można zastosować całodobowy dyżur chirurgiczno-ogólny w przychodni przyszpitalnej lub uruchomić całodobowe centrum medycyny rodzinnej w pobliżu szpitala.
W całej Polsce trwają spory i konflikty pomiędzy prywatyzowanymi placówkami poz a szpitalami tworzącymi konkurencyjne, własne „przyszpitalne” praktyki lekarza rodzinnego. Zdaję sobie sprawę, że pomysł zastąpienia izby przyjęć takim szpitalnym centrum nocnej pomocy medycznej tylko zaogni sprawę. Ale takie są, niestety, prawa wolnego rynku, że najatrakcyjniejszą lokalizacją dla apteki, zakładu „ostatniej posługi”, firmy transportu medycznego jest miejsce w pobliżu szpitala albo wynajem pomieszczeń w samym szpitalu. To tylko kwestia czasu, żeby dostrzegli tę prawidłowość lekarze rodzinni.
Ważnym elementem budowy systemu ratownictwa musi być respektowanie naturalnego dążenia pacjenta do leczenia się jak najbliżej centrum akademickiego. Im dalej musi on „odjechać” od ośrodka akademickiego w poszukiwaniu pomocy medycznej, tym bardziej się boi, czy będzie w razie czego możliwa konsultacja „w klinice” lub szybki dostęp, np. do rezonansu magnetycznego. Do tego dochodzi kosztowna niekonsekwencja: najpierw pacjent „odjeżdża” sto kilometrów do szpitala/ośrodka na obrzeżu systemu, by potem, w razie komplikacji, przejechać z powrotem te same sto kilometrów i jeszcze trochę do centrum medycznego wyższego poziomu referencyjnego.
Budowa systemu ratownictwa powinna przypominać system wodny: wszystko systematycznie i logicznie spływa do jednego miejsca – któregoś z jedenastu krajowych ośrodków akademickich z regionalnymi centrami ratownictwa. Pewnie tu i tam jakiś lokalny decydent postawi małą zaporę i będzie zbierał wodę (tworzył oddział ratowniczy) nie tam gdzie trzeba. Ale takie jest życie, nawet na Zachodzie.
Najgorzej będzie mieszkańcom na granicy kilku regionalnych systemów ratownictwa. Kilka lat temu we Francji, w Lille, stanąłem przed mapą systemu ratownictwa i znalazłem sobie chytrze miejsce na styku trzech „kółeczek-zasięgów” działania regionalnych systemów ratownictwa helikopterowego. Spytałem kolegów „pompiersów”, czyli francuskich strażaków, co będzie jak właśnie tu dostanę na autostradzie zawału? Powstała konsternacja, ale szczerze przyznali, że może tu zaistnieć problem kompetencyjny, bo jest to punkt nadzorowany przez trzy różne regionalne centra ratunkowe: i albo przylecą wszystkie trzy helikoptery regionalne, albo żaden. Znacznie podniosłem wtedy autorytet naszej kadry zarządzającej w pompierskich szeregach, że niby taki tam terenowy, wąsaty dyrektorzyna ze wschodniej Polski, a patrzcie – znalazł dziurę we francuskim systemie.
Kupując działkę pod budowę domu, zakładając biznes lub planując urlop, warto się zapoznać z zasięgiem działania przyszłych służb ratowniczych, by unikać pogranicza kilku systemów. Bo w razie potrzeby równie dobrze mogą przylecieć naraz wszystkie helikoptery ratownicze, albo... żaden.