Czy lekarze znów wypowiedzą opt-outy? Czy ci, którzy nie mają podpisanych klauzul, bo na przykład pracują na kontraktach, ograniczą czas pracy? Czy ziści się czarny sen ministra zdrowia i znacząca część medyków odmówi pracy powyżej 48 godzin tygodniowo, co zwielokrotni i tak dotkliwe problemy kadrowe w szpitalach. Odpowiedź poznamy w październiku, w apogeum kampanii wyborczej.
Akcja „Zdrowa Praca” ruszyła wraz z początkiem sierpnia. Organizacje lekarskie uruchomiły specjalną stronę internetową, a liderzy OZZL i PR OZZL ruszyli w trasę, na spotkania z lekarzami w kilkudziesięciu placówkach w Polsce. Plakaty, odezwy, ofensywa medialna: wszystko po to, by mimo okresu wakacyjnego dotrzeć z przekazem do jak największej grupy lekarzy. I przekonać, że protest nie tylko ma sens, ale jest niezbędny. – Protest ten będzie formą sprzeciwu wobec aktualnego stanu opieki zdrowotnej w Polsce oraz braku pełnej realizacji porozumienia zawartego pomiędzy rządem a lekarzami w lutym 2018 r. – podkreślali przedstawiciele Porozumienia Rezydentów, które jest (jak zwykle) kołem zamachowym akcji.
Akcję, przynajmniej formalnie, popiera Naczelna Izba Lekarska – prezes NRL, prof. Andrzej Matyja wystosował do lekarzy list, w którym przypomina, że apel Naczelnej Rady Lekarskiej, nawołujący do ograniczenia czasu pracy, wystosowany jesienią 2017 roku, nie stracił na aktualności. Czy jest szansa na bardziej jednoznaczne stanowisko i – na przykład – stosowną uchwałę Naczelnej Rady Lekarskiej nowej kadencji w tej sprawie? Nie wiadomo. We władzach samorządu nie brakuje głosów, że takie apele są pozbawione sensu, bo lekarze, pracując, zarabiają. Znacznie bardziej w akcję „Zdrowa Praca” angażują się okręgowe rady lekarskie, zwłaszcza te, w których znaczącą rolę odgrywają młodzi lekarze.
Przypominają oni, że od wielu lat odpowiedzialność za skrajnie niewydolny system publicznej ochrony zdrowia spoczywa na barkach przepracowanych lekarzy, którzy, mimo ewidentnych zaniedbań rządzących, „utrzymywali system, poświęcając swój wolny czas i zdrowie, a czasem nawet życie”. – W trosce o naszych pacjentów, o nas i nasze rodziny, nie możemy dalej swoją pracą ponad siły ukrywać dramatycznej sytuacji kadrowej i finansowej publicznych szpitali. Nie możemy zgadzać się na zagrażający pacjentowi i nam system – twierdzą.
Postulaty?
– Zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat.
– Likwidacja kolejek.
– Rozwiązanie problemu braku personelu medycznego.
– Likwidacja biurokracji w ochronie zdrowia.
– Nie da się naprawić ochrony zdrowia, skrócić kolejek i poprawić wyników leczenia bez zwiększenia jej finansowania oraz poprawy warunków pracy i płacy lekarzy, by zatrzymać ich odpływ do sektora prywatnego i za granicę. Musimy zrobić to wspólnie. Dla nas i naszych pacjentów.
– W lutym 2018 roku żądali wzrostu nakładów na zdrowie do 6 proc. PKB, postulat spełniono. W tej chwili słyszymy, że to ma być 6,8, być może za chwilę usłyszymy, że chcą 7 – skomentował akcję lekarzy nowo powołany wiceminister zdrowia Waldemar Kraska.
To, oczywiście, w najlepszym przypadku, nieporozumienie. Rezydenci nigdy nie żądali 6 proc. PKB na zdrowie – postulatem protestu z jesieni 2017 roku było 6,8 proc. PKB na zdrowie w ciągu trzech lat i dalsze podnoszenie nakładów w ciągu dekady do 9 proc. – poziomu, który bardziej odpowiada potrzebom i aspiracjom dynamicznie rozwijającego, ale i starzejącego się, społeczeństwa. Owe 6,8 proc. PKB to minimum, tymczasem nieznaczne przekroczenie tego poziomu (określanego przez WHO jako niezbędne do zaspokojenia podstawowych potrzeb zdrowotnych populacji) prominentny polityk PiS postrzega jako ekstrawagancję i fanaberię roszczeniowych rezydentów. Przystanie przez negocjujących treść porozumienia z ministrem Łukaszem Szumowskim na 6 proc. PKB i to w ciągu 6 lat (do 2024 roku, tylko rok krócej niż przewidywała uchwalona jesienią 2017 roku ustawa), zostało przez znaczącą część lekarzy odebrane wręcz jako porzucenie najważniejszego, niezbywalnego, postulatu, bez którego spełnienia nie ma mowy o poprawie sytuacji w systemie, możliwe są jedynie działania interwencyjne. Gaszenie kolejnych pożarów. Rozgoryczenie lekarzy jest tym większe, że zimą zrozumieli konsekwencje kształtu zapisów ustawowych, sprowadzających się do obliczania minimalnego odsetka publicznych nakładów na zdrowie względem PKB historycznego, sprzed dwóch lat. Ta metodologia oznacza, że w tej chwili – i na pewno w 2020 roku (chyba że wydarzy się jakiś kataklizm z wysokością składek zdrowotnych) – ustawa finansuje się bez dodatkowego zaangażowania budżetu państwa. Eksperci wyliczają, że oznacza to ubytek około 10 miliardów złotych z systemu – w stosunku do tego, co obiecywano w momencie rozpoczynania prac nad ustawą 6 proc. PKB na zdrowie.
Pieniądze miały być znacząco większe. Są – większe, ale nie na tyle, by (choćby) radykalnie poprawić warunki pracy w publicznej ochronie zdrowia. Stąd rozwiązania minimalistyczne (ustawa o wynagrodzeniach minimalnych pracowników wykonujących zawody medyczne), stąd – zdecydowana odmowa spełnienia postulatów płacowych lekarzy, wpisanych do projektu ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty.
Ustawy, która – wbrew rozsądkowi, logice i kalendarzowi parlamentarnemu – niemal na pewno zostanie uchwalona we wrześniu, na ostatnich posiedzeniach Sejmu i Senatu, choć jeszcze nie ma nawet ostatecznej wersji ministerialnego projektu, który dopiero w drugiej połowie sierpnia miał być prezentowany na Komitecie Stałym Rady Ministrów. Powiedzieć, że nowelizacja ustawy jest obszerna to nic nie powiedzieć – projekt zakłada (chociażby) możliwość zatrudniania lekarzy-cudzoziemców spoza Unii Europejskiej (czyli, przede wszystkim, z Ukrainy i Białorusi). Te rozwiązania budzą nadzieję (olbrzymia większość dyrektorów deklarowała w badaniach gotowość zatrudnienia takich specjalistów, oczywiście po weryfikacji ich kompetencji), ale i wiele obaw, które artykułują przede wszystkim lekarze.
Najprostsze wyjaśnienie – obawa przed zwiększeniem liczby lekarzy, które miałoby skutkować zmniejszeniem presji płacowej i mniejszymi szansami na uzyskanie godziwych (odpowiadających żądaniom lekarzy) zarobków, nie do końca jest prawdziwe: Polska nie oferuje tak dobrych warunków pracy, żeby pojawiły się tutaj rzesze chętnych medyków. Zwłaszcza że znacznie wcześniej rekrutację w byłych europejskich republikach ZSRR rozpoczęły Czechy, zachęcając lekarzy, zwłaszcza ukraińskich, do przyjazdu nad Wełtawę. Nie wiadomo, czy przepisy otwierające (częściowo) rynek pracy dla lekarzy ze Wschodu nie podzielą losów innych regulacji, przygotowanych przez ekipę „dobrej zmiany”. Choćby tych, umożliwiających samorządom zakup świadczeń zdrowotnych dla mieszkańców – po gorących dyskusjach (awanturach wręcz) i ekspresowym uchwaleniu przez parlament okazało się (co zresztą przewidywali eksperci), że z przepisów skorzystały pojedyncze gminy. Z dużej chmury spadł bardzo, bardzo mały deszcz. Jest prawdopodobne, że ostatecznie do pracy w polskich placówkach zgłosi się nieistotna – z punktu widzenia systemowego – liczba medyków, na pewno nie odpowiadająca skali ani oczekiwań, ani emocji, po wszystkich stronach sporu.
Emocji i sporów na pewno jednak, przy procedowaniu ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, nie zabraknie. Dostarczy ich zapewne sam tryb procedowania – można byłoby się spodziewać, że duża i wielowątkowa nowelizacja będzie mogła być przedmiotem analizy ze strony posłów i legislatorów, ale tak się prawdopodobnie nie stanie. Ale i meritum projektu dostarczy tematów do gorących dyskusji. Finalnej wersji nie ma, resort nie opublikował listy uwag (termin ich zgłaszania upłynął 30 czerwca), nie będzie konferencji uzgodnieniowej. Nieoficjalnie wiadomo, że niektóre – pojedyncze – uwagi do ministerialnej wersji projektu, upublicznionej 31 maja, zostały naniesione na nową wersję. Na przykład resort ostatecznie zgodził się na wynagrodzenie dla kierowników specjalizacji – nie wiadomo jednak, w jakiej wysokości. Państwowy Egzamin Modułowy, który miał być obligatoryjny i – co więcej – miał warunkować zwiększenie wynagrodzenia w trakcie rezydentury (do poziomu w tej chwili automatycznie nabywanego po drugim roku) będzie fakultatywny. Ministerstwo zgodziło się też, by rezydenci mogli zdawać PES na ostatnim roku specjalizacji (od 1 stycznia 2020 roku). Czy ta „kosmetyka” wystarczy, by lekarze uznali nowelizację ustawy za „swoją” i nie użyli faktu jej uchwalenia (procedowania) w wersji znacząco odmiennej od tej, którą przygotował zespół kierowany przez dr. Jarosława Bilińskiego, zaakceptowanej (z niewielkimi poprawkami) przez samorząd lekarski? Nie ma takiej gwarancji, więc prace nad ustawą mogą być kolejnym punktem zapalnym między środowiskiem a ministerstwem.