Gabinet Konstantego Radziwiłła ma już prawie rok. W tym czasie wykonano naprawdę dużą pracę przy budowaniu koncepcji zmiany sposobu funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej. Opisano też zasadnicze kierunki tej zmiany. Szkoda by było, gdyby ta całoroczna praca wylądowała w koszu i znów mielibyśmy zaczynać
od początku.
Tekst piszę w dzień manifestacji Porozumienia Zawodów Medycznych, w cztery dni po nieco kabaretowej okupacji Ministerstwa Zdrowia przez cztery przedstawicielki „Solidarności” i po ogłoszeniu przez premier Beatę Szydło zamiaru rekonstrukcji swojego gabinetu. Konstanty Radziwiłł na pewno czuje gorące krzesło. Z jednej strony jest zmuszany odpowiadać na pytania dziennikarskie dotyczące jego ewentualnej dymisji, z drugiej premier oznajmia, że będzie rozliczany z terminów wprowadzania kolejnych elementów swojej reformy i, co ciekawe, uspokojenia środowiska. Rozplotkowane zaś środowisko licytuje się na nazwiska jego potencjalnych następców. Cóż, ciężki żywot polityka.
Jesteśmy w bardzo interesującym momencie. Zaproponowane przez Konstantego Radziwiłła założenia do zmian systemowych, bo trudno nazwać to jasnym projektem z uwagi na brak rozwiązań szczegółowych, wzbudzają wiele nadziei, choć i wiele lęków. Założenia te stworzono w dialogu, jakiego przez kilka ostatnich lat nie było, choć i tutaj są osoby, które nazywają ten dialog grą pozorów. Zmiany są proponowane w określonym kontekście, jakim są wieloletnie zaniedbania. Dziedzictwem jest też odrzucana właśnie koncepcja budowania systemu opieki zdrowotnej opartego głównie na regułach rynkowych, przy minimalnym tylko udziale państwa. Udziale zresztą ograniczonym nie do kreowania, ale nieudolnego administrowania.
Sam miałem okazję wielokrotnie przychylnie komentować kierunki zmian proponowanych przez Ministerstwo Zdrowia, bo są w dużej mierze zgodne z moimi własnymi zapatrywaniami. Zwracałem jednak uwagę, że cały szczytny plan upadnie, ponieważ zajmuje się głównie jego organizacją, a podstawowymi jego problemami są braki zasobów – finansowych i ludzkich. No i niestety ogniwem zapalnym dla obecnych protestów chwiejących przyszłością projektu, jak i samego ministra, stał się przedstawiony harmonogram wzrostu nakładów na opiekę zdrowotną i taryfikator minimalnych wynagrodzeń zasadniczych w systemie.
Powstanie Porozumienia Zawodów Medycznych było ściśle związane z wysoce niezadowalającymi poziomami proponowanego wynagrodzenia minimalnego dla pracowników medycznych, których zrealizowanie i tak miało kosztować ponad 7 miliardów złotych w perspektywie kilkuletniej. Dodatkowo oliwy do ognia dolał harmonogram wzrostu nakładów publicznych na opiekę zdrowotną, który dojście do skromnego wskaźnika 6 proc. PKB zaplanował dopiero na 2025 rok. Nowo powstałe Porozumienie zdecydowało się przeprowadzić wielką manifestację przed ewentualną eskalacją w postaci masowych sporów zbiorowych i strajków. I tu się zaczęło robić ciekawie, bo wszystkie strony zaczęły prężyć muskuły, pokazując jednocześnie swoją słabość.
Przede wszystkim w Porozumieniu nie biorą udziału dwa wielkie związki: OZZPiP i Solidarność. Pierwszy z obawy o możliwość zerwania porozumienia zawartego jeszcze z min. Zembalą, które gwarantuje im stały wzrost wynagrodzeń bez oglądania się na inne grupy zawodowe. Drugi nie chce występować przeciwko rządowi mającemu poparcie związku. Następstwem tego była „kontrmina”, czyli protest Solidarności w Ministerstwie Zdrowia na kilka dni przed manifestacją. Protest tak samo nieoczekiwanie wybuchający, jak i nieoczekiwanie gasnący – sprawiający wrażenie tylko wydarzenia medialnego. Niestety, sama manifestacja nie zgromadziła takiej liczby uczestników jakiej oczekiwano, więc nie miała takiej siły, na jaką liczono. Nie uzyskała też takiej oprawy medialnej, na jaką zasługiwała. Media rządowe dawały dość skąpe informacje, media komercyjne (opozycyjne?) wolały transmitować manifestację KOD. Porażka? Niekoniecznie, ale na pewno nie zwycięstwo.
Minister zdrowia po inscenizacji z Solidarnością zaprosił przedstawicieli Porozumienia na rozmowy przed manifestacją, które to zaproszenie zostało odrzucone. Porozumienie zaproponowało rozmowy w dzień manifestacji, co z kolei odrzucił minister, zapraszając tym razem na wtorek w kolejnym tygodniu. Nieoczekiwanie minister pojawił się osobiście na manifestacji, ale nie chciał odpowiadać na pytania protestujących, czym wzbudził kolejną furię. Manifestujący, a zwłaszcza Krzysztof Bukiel, nawrzucali ministrowi, co także w tym momencie trudno uznać za roztropne. Zastanawiam się, czy w tym sporze, który jest naszym być i nie być, ktokolwiek postępuje rozsądnie.
Nie da się naprawić systemu najlepszymi zmianami organizacyjnymi, bez wzrostu finansowania. Po prostu z piasku bicza nie ukręcisz. Wszyscy to wiedzą, choć niektórzy, zwłaszcza ze strony rządowej, nie chcą tego przyznać. Nikt jednak tego sporu nie prowadzi tak, aby doprowadzić do dobra wspólnego. Ani strona społeczna, ani strona rządowa. Dlatego znowu dopada mnie pesymizm co do przyszłości.
Jeżeli rząd nie zdecyduje się na zwiększenie finansowania systemu obojętnie jaką drogą, w tym zwiększeniem opodatkowania ludności, to systemu nie da się naprawić. Tak samo nie da się zwiększyć wynagrodzeń pracowniczych. Jeżeli pracownicy nadal będą się dzielić, zaś w sporze bardziej będą chcieli zaistnieć niż uzyskać realne korzyści, to także nie uzyskają nic.
W jednej ze swoich piosenek sprzed lat Wojciech Młynarski śpiewał: „Cóż, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny” – oby ten ironiczny tekst nie stał się memento dla skądinąd słusznego projektu Konstantego Radziwiłła. Upadek zaś samego ministra będzie oznaczał utratę kolejnego czasu potrzebnego następcy na zredefiniowanie zamiarów resortu. To jest najgorsza z perspektyw.