Upubliczniony 10 czerwca br. SLD-owski program reformy reformy rynku zdrowotnego ściągnąłem sobie z internetu
(www.sld.org.pl) i bardzo starannie przeanalizowałem, odrzucając całą jego przedwyborczą retorykę, wyławiając zaś priorytety i "tylne wyjścia" na wypadek trudności.
Pierwsza ważna sprawa: wdrożenie proponowanych w programie SLD zmian, i to tylko podstawowych z nich, zajmie około 2 lat. Druga ważna sprawa: że nie będzie nagłych zmian z Sylwestra 2001 r. na Nowy Rok 2002, tylko nastąpi ewolucja (łac. evolutio – rozwinięcie), a więc stopniowy proces przechodzenia do stanu doskonalszego. Z optymizmem przyjmuję, że słówko "ewolucja" jest potwierdzeniem, że nie wszystko w dotychczasowej reformie było złe. Nie trzeba więc robić rewolucji. Trzecia ważna sprawa dotyczy sierotki – RUM-u, do której powrócą jej rodzice i nadrobią opóźnienia w rozwoju. Czwarta rzecz – to zmniejszenie liczby płatników poprzez ich likwidację, a następnie – kolektywizację.
O konieczności zmniejszenia liczby płatników mówi się w środowisku menedżerskim od dłuższego czasu. Siedemnaście księstw wymyślających siedemnaście różnych sposobów alokacji pieniędzy na identyczne w każdym z nich choroby, stało się samo w sobie chorą zasadą ustrojową. Zdrowotny solidaryzm społeczny diabli wzięli, bo bogatsze księstwa niechętnie i skąpo dzieliły się i dzielą przychodami z biedniejszymi. Nawet delikatna (za delikatna!) "perswazja" UNUZ nie zapobiega demoralizującym rynek różnicom w poziomie finansowania usług zdrowotnych w regionach bogatych i biednych. Szczególnie widoczne jest to w zozach działających na obszarze dwóch kas: bogatej i biednej. Pomysł zmniejszenia liczby płatników do 4-6 jest więc logiczny, oby tylko było to łączenie bogatych z biednymi, czyli w efekcie – wiązało się – z jakim takim wyrównywaniem przychodów. A że przy tym trzeba zlikwidować kasy, a w ich miejsce powołać nowe instytucje, w mniejszej liczbie? To chyba konsekwencja zapisów polskiego Kodeksu pracy, który tak bardzo chroni pracownika, że planującemu skuteczną zmianę pracodawcy czy reformatorowi pozostaje do zastosowania jedynie art. 361 kp o likwidacji zakładu. Pozwala on bowiem jak miotłą wymieść stare układy kadrowe, a wdrożyć nowe – bez strachu przed sądem pracy. Każdy, najmniejszy nawet, "jednopracownikowy" pracodawca stosuje ten chwyt. Co się zatem dziwić makropolitykom? Niemniej opatrzenie całej koncepcji skrótem FOZ (Fundusz Ochrony Zdrowia) – to strzał kulą w płot. Ciągle myliło się to będzie każdemu (szczególnie słuchaczom i telewidzom) z nielubianym skrótem – FOZZ.
Niejasno określono w programie SLD przyszłość prawie dziesięciu tysięcy nzozów, choć deklaracja oparcia systemu poz na sieci dobrze przygotowanych lekarzy rodzinnych jest sygnałem, że w tym sektorze zmiany prywatyzacyjne są akceptowane. Za to całkiem jasna jest deklaracja utrzymania publicznych szpitali. Nie dziwi ona nikogo, kto lokując w banku oszczędności – ma szansę dostać dodatkowo rocznie 15-17% prywatnej dywidendy, ale kto decydując się na lokatę jako akcjonariusz w sprywatyzowany szpital – ryzykowałby raczej, że pójdzie z torbami.
Nie ma co rozpaczać nad kolejną deklaracją SLD, że prywatne zozy będą stanowiły uzupełnienie systemu (...) opartego przede wszystkim na publicznej służbie zdrowia. W Polsce prawie nie ma prawdziwych, prywatnych zakładów opieki zdrowotnej. Stanowią one wyłącznie "prywatny kwiatek do publicznego kożucha" i istnieją tylko tam, gdzie można spijać w "ludzkich" godzinach zyskowny miodek, zostawiając czarną, całodobową robotę "publicznym". W naszym kraju "w temacie prywatyzacji" dominuje model wynajmowania od publicznego właściciela – samorządu – medycznych zasobów lokalowo-sprzętowych, czyli tzw. prywatyzacja funkcjonalna. Rzecz polega jednak na tym, żeby ogólnikowymi hasłami wyborczymi nie zniechęcać i nie przyprawiać o bóle stenocardialne całej rzeszy "półprywatnych" właścicieli nzozów, inwestujących ciężkie pieniądze, nierzadko od paru lat, w tę wynajmowaną bazę.
Najbardziej niepokojąca, bo mętna, jest deklaracja, że pośrednikiem w przepływie środków na usługi zdrowotne będą samorządy: wojewódzkie i powiatowe. Ponad setka samorządów trzeciego szczebla, tj. gminnych, też ma swoje placówki zdrowotne. Jak będą dostawać pieniądze: na liczbę mieszkańców, na liczbę łóżek, przychodni, lekarzy, usług czy jeszcze jakoś inaczej? Czy najpierw dostanie wszystko marszałek, weźmie co mu trzeba, i jakąś tam resztkę odeśle niżej? A jak alokacja będzie na liczbę mieszkańców – to powstanie pytanie: czyi są ci mieszkańcy: wójta, starosty czy marszałka? I kto dostanie na leczenie "miastowych": prezydent czy burmistrz? Nie wspomnę już o mieszkańcach "resortowych i mundurowych". I czy chętnie będą samorządy – właściciele zadłużonych szpitali – dzielić się środkami z okolicznymi nzozami?
Szczęście, że jako "furtka bezpieczeństwa" znalazły się w deklaracji SLD słowa: "ewolucja" i "około dwa lata". Bo im dalej w las – tym więcej drzew. Może się okazać, że na skraju lasu są miękkie lipy, a sękate, twarde dęby – tylko w samym środku. Będzie więc o czym pisać. A i zawodowe, profesjonalne zarządzanie coraz bardziej będzie w cenie. No bo i składka ma wzrosnąć do 2004(?) lub
Marek Wójtowicz