Gdyby szefowie Porozumienia Zielonogórskiego zajmowali się działaniami, które wzmacniałyby i scalały Federację, a nie – walczyli o władzę czy tekę ministra zdrowia, na pewno byłaby to dziś silna i skuteczna organizacja – z Robertem Sapą, jednym z założycieli Porozumienia Zielonogórskiego, o przyczynach rozpadu Federacji rozmawia Halina Pilonis.
Czy odejście Wielkopolskiego Związku z Porozumienia Zielonogórskiego oznacza koniec organizacji?
– Organizacja pewnie będzie nadal działać, ale stanie się nieskuteczna. Wielkopolski Związek liczył kilka tysięcy osób. To tak, jakby stracić nogę. Na jednej nodze można oczywiście chodzić, ale daleko się nie zajdzie. PZ miała być odpowiedzią na monopol NFZ, tymczasem teraz nie wiadomo, czy ma jeszcze status organizacji reprezentatywnej dla pracodawców. Gdyby doszło do powstania wielu funduszy, PZ mogłoby się wówczas rozbić na związki wojewódzkie. Ale w obecnej sytuacji NFZ i resort zdrowia będą liczyć się tylko z organizacją reprezentującą dużą siłę.
A może taka organizacja jest już po prostu niepotrzebna?
– Wręcz przeciwnie. Wciąż mamy jeden NFZ, który może narzucać swoje warunki świadczeniodawcom i rozgrywać, jak zechce. Zresztą przyszłość medycyny rodzinnej też nie rysuje się różowo. Nie ma zbyt wielu chętnych do robienia tej specjalizacji. Za rządów ś.p. ministra Religi zaczęliśmy wspólnie z Kolegium Lekarzy Rodzinnych tworzyć projekt ustawy o poz. Medycyna rodzinna miała się stać filarem systemu. Ustawy nie ma do dziś.
Mieliście państwo swojego przedstawiciela w rządzie. Dlaczego kiedy Marek Twardowski, niegdyś tak ważna postać w PZ, był wiceministrem zdrowia – projekt ustawy nie ujrzał światła dziennego?
– Nie wiadomo. Marek Twardowski, zanim został wiceministrem, brał udział w pracach nad tym projektem. Do dziś nie wiem, z jakiego powodu będąc w resorcie zdrowia nie dopilnował tej sprawy.
Dlaczego doszło do rozpadu PZ?
– PZ powstało w 2003 r., kiedy próbowano lekarzom poz obligatoryjnie narzucić obowiązek pełnienia całodobowej opieki lekarskiej. Nie wskazano jednak źródeł finansowania nocnej opieki ani możliwości organizacyjnych jej zabezpieczenia. Kiedy istniały kasy chorych, lekarze negocjowali kontrakty na poziomie województwa. Gdy powstał NFZ, okazało się, że na wojewódzkim szczeblu nic nie da się ustalić. Poza tym finansowanie poz było wówczas dużo niższe niż dziś, wszyscy martwili się tylko o zakłady publiczne. A prywatne praktyki miały sobie jakoś poradzić. Dlatego udało się tak skonsolidować właścicieli prywatnych praktyk, by ci odpowiedzieli monopolem na monopol. Potem, kiedy kryzys minął, zaczęły się spory o władzę w PZ, zabrakło też działań, które scalałyby i wzmacniały organizację.
Problem opieki całodobowej nie jest rozwiązany do dziś…
– Nie jest, bo NFZ nie ma na to pieniędzy. Poza tym są problemy kadrowe. Aby taki system zmianowy zorganizować, potrzeba 2 razy więcej lekarzy. Na dodatek, większość specjalistów poz to lekarki przed emeryturą, które – ze względów bezpieczeństwa – nie chcą same dyżurować w nocy. A polscy pacjenci nie są zdyscyplinowani i nie traktują opieki nocnej jako tej do załatwiania wyłącznie spraw nagłych i nie cierpiących zwłoki. Wystarczy zobaczyć, do jakich przypadków jeździ nieraz pogotowie.
Może formuła kierowania organizacją była nie najlepsza?
– Zaraz po rejestracji Porozumienia szukaliśmy optymalnej formuły, która pozwoliłaby na utrzymanie silnej i zwartej struktury, zwłaszcza że wśród założycieli PZ było wiele osób o silnych cechach przywódczych, zainteresowanych, by stanąć na jego czele. Stworzyliśmy więc sekretariat, składający się z przedstawicieli 6 województw założycielskich. To była władza wykonawcza. Władzą uchwałodawczą było natomiast prezydium, w skład którego wchodzili przedstawiciele wszystkich województw, które przystąpiły do PZ. Co pół roku inny komisarz stawał na czele prezydium. Początkowo była to tylko działalność społeczna. Potem jednak, kiedy obowiązków przybywało, komisarze domagali się uposażenia. Chęć przejęcia władzy była u niektórych osób tak silna, że doprowadziły one do zmiany statutu.
Wcześniej odeszła z PZ część województwa lubuskiego razem z panem. Dlaczego?
– W 2007 r. PZ odżegnało się od zasady apolityczności. Przed wyborami parlamentarnymi podpisało pakt z Platformą Obywatelską, na mocy którego w gabinetach lekarzy rodzinnych zrzeszonych w Federacji miały zawisnąć plakaty wyborcze kandydatów PO. Po wyborach wygranych przez Platformę stanowisko wiceministra zdrowia objął główny negocjator PZ Marek Twardowski. Spotkało się to ze sprzeciwem części przedstawicieli Federacji, moim również. Uważałem, że upolitycznienie organizacji lekarzy rodzinnych było błędem. Zostaliśmy za te poglądy najpierw odsunięci od podejmowania decyzji, a następnie opuściliśmy szeregi PZ.
Potem zmieniono zaś statut organizacji?
– W 2009 r. delegaci Porozumienia Zielonogórskiego dokonali zmian statutu. Pojawiła się funkcja prezesa PZ zamiast 6-osobowego sekretariatu. Prezesem została Bożena Janicka. Potem zastąpił ją Jacek Krajewski. A w marcu br. kierowane przez B. Janicką Wielkopolskie Porozumienie Zielonogórskie podjęło decyzję o opuszczeniu organizacji. Tym samym – liczba związków tworzących Federację zmniejszyła się z 15 do 14. Gdyby szefowie PZ zajmowali się działaniami, które wzmacniałyby i scalały Federację, a nie walczyli o władzę czy tekę ministra zdrowia, na pewno byłaby to dziś wciąż skuteczna organizacja. Mieliśmy wiele pomysłów na jej scalenie, m.in. wspólne ubezpieczenia, wspólne laboratoria diagnostyczne, system organizacji zastępstw na czas nieobecności któregoś z lekarzy, kasy zapomogowo-pożyczkowe, wspólny program obsługi internetowej. Zostało to jednak zaniedbane.
Czy gdyby dziś NFZ chciał zmusić lekarzy poz do obligatoryjnej opieki całodobowej, powtórzyłaby się sytuacja z 1 stycznia 2004 r., kiedy ponad 10 milionów pacjentów zastało zamknięte gabinety swoich lekarzy rodzinnych?
– Przeprowadzenie takiej akcji obecnie byłoby znacznie trudniejsze niż wtedy.