Jestem dyrektorem szpitala. I marzę o łopacie. Takiej zwykłej, do pracy w ogrodzie. Niestety, chyba ze względów sanitarnych po przekopaniu jednej grządki sprzęt trzeba zutylizować. Brak wystarczającej liczby łopat nieodwołalnie sparaliżuje moją klinikę. Chodzę więc po szpitalnych korytarzach i wysyłam podprogowe wiadomości: najlepszy dowód wdzięczności to łopata. Ewentualnie dwie!
Wszystko zaczęło się niewinnie, od ogłoszenia w prasie. – Jest posada do wzięcia! – pomyślałam. – Ale czy dam sobie radę? Czy w ciągu kilku dni nie doprowadzę placówki do bankructwa?
Rozmowa kwalifikacyjna była jednak formalnością. Mały small talk i dostałam klucz do szpitala... Prawdę mówiąc, do niewielkiej przychodni: jeden gabinet, jeden pokój zabiegowy. Trochę gotówki na początek i garść wskazówek. I ja mam z tego zrobić szpital z prawdziwego zdarzenia? Szybko okazuje się jednak, że wzorem najlepszych – daję radę! Nie minęło pięć dni, a pod zarządzaną przeze mnie placówkę NHS S. jedna za drugą podjeżdżają karetki z pacjentami szukającymi specjalistycznej pomocy. W szpitalu pracuje najnowocześniejszy sprzęt medyczny – rezonans, USG, skaner... Pracuje albo się kurzy, mówiąc między nami.
A ja, grając w polską, podbijającą świat grę „My hospital” przekonuję się, że zarządzanie szpitalem to nie kaszka z mleczkiem.
Dzień pierwszy.
Pacjent skoordynowany
Autorzy ustawy o sieci szpitali raczej nie grali w „My hospital”. A szkoda, bo przekonaliby się, że ich pomysł, czyli obudowanie szpitala poradniami specjalistycznymi to naprawdę supersprawa. Bardzo ułatwia dyrektorowi zarządzanie placówką. Tylko jakoś pacjenci, ci zgłaszający się do poradni, tkwią bez sensu w kolejkach. – Czytałam o tym szpitalu w gazecie – zwierza się współtowarzyszce kolejkowej niedoli starsza kobieta. Ktoś inny wspomina o artykule na temat lekarza-oszusta. Mam nadzieję, że to nie o nas. A że pacjenci dowożeni karetką są obsługiwani na bieżąco? Życie!
– Muszę jeszcze odrobić lekcje – mały chłopiec czeka na wejście do gabinetu Głowologa i wyraźnie się niecierpliwi. Oj, rzeczywiście, dziś specjalista nie przyjął jeszcze nikogo, bo nie dostarczyłam leku. Ale w magazynie pustki, wszystkie fiolki poszły na produkcję medykamentów dla pacjentów szpitalnych. – Wybacz, chłopcze. Musisz zaczekać na lepszy moment. Za ciebie dostaję jedną monetę, a za tę panią, która właśnie wychodzi ze szpitala – dwieście trzydzieści – tłumaczę. Wybór jest prosty, bo szpital musi się rozwijać. Chłopiec milczy, więc chyba rozumie?
Ale to nie znaczy, że w gabinecie Głowologa, Brzusiologa, Skórologa i innych specjalistów nie ma żadnego ruchu. Wręcz przeciwnie. Gdy zapycha się zbiornik z lekami, hojnie szafuję rezerwami – niebieskie, żółte, czerwone fiolki, nawet bardziej złożone eliksiry (choć to, przyznaję, sporadycznie, ze względu na słabą wycenę porady) – pacjent jest najważniejszy!
Wprawdzie pieniędzy z tego wielkich nie ma, budżet szpitala nawet tych groszy nie zauważy, ale poradnie są ważne. Nie tylko pozwalają regulować zasoby szpitalnej apteki (zwalniają miejsce na półkach, inaczej magazyny trzeba byłoby rozbudowywać w nieskończoność). Ważniejsze jest to, że leczone w gabinetach dzieci dają pozytywną energię. Energię, dzięki której mogą działać te wszystkie cuda do prześwietlania płuc, kości, poszczególnych narządów. Bez AOS nie ma mojej szpitalnej diagnostyki, więc leczę te bóle brzucha, głowy i niegroźne wysypki…
Dzień drugi. Codzienność
menedżera, czyli dotknij jelenia
Leczę, o ile znajdę czas. Więcej korzyści przynosi szpitalowi dyrektorski jogging dookoła placówki. Nieznany dobry duch co jakiś czas zostawia w okolicy skrzynię, w której można znaleźć monety i serca. Jak wiadomo, jedno i drugie w ochronie zdrowia bardzo się przydaje. Nie inaczej jest w bliskiej życiu grze – monety i serca to waluta, dzięki której rozwijamy szpital. W skrzyni można nawet znaleźć ŁOPATĘ.
Dziś nie tylko biegam po otaczającym szpital lesie w poszukiwaniu skrzyni, ale dotykam jelenia, poluję na niebieskiego ptaka i obracam dekoracje w szpitalu. Słowem – wykonuję polecenia, które wydaje mi Wielki Płatnik. – Trochę biurokracji nie zaszkodzi – mamroczę, przeglądając karty pacjentów.
Dotykanie jelenia ma dla Wielkiego Płatnika (naprawdę, mógłby być ministrem zdrowia) wielką wagę, bo po wypełnieniu trzech zadań otrzymuję skrzynię z podarunkami. Dodatkowe serca, pieniądze. I coś najcenniejszego – warto było pacać w zwierzątko palcem, bo mogę wdrożyć program lekowy i podać pacjentowi (niestety, tylko jednemu) zieloną tabletkę na rybią kość. To rzadki, drogi lek – produkcja trwa dobę, maszyna jest zupełnie wyłączona z pracy, chyba jest oczywiste, że mojego szpitala nie stać na taką ekstrawagancję. No, chyba że Wielki Płatnik przekaże darowiznę.
Dzień trzeci. Bańka Mańka,
czyli negocjujemy
Trzy razy dziennie Maniek, który ma dużo baniek, zaprasza mnie do swojej siedziby. Gram w „Bańkę Mańka”, czyli bawimy się w negocjacje. Maniek pokazuje, co ma w bańkach – kosztochłonne leki, serduszka, pieniądze, ŁOPATY… a oprócz tego gaśnice, niezapominajki do ozdoby szpitalnego patio, pudełka do laboratorium.
– Grasz? – zachęca. Gram! Maniek dmucha swoje bańki, a zadanie menedżera to mądrze stuknąć. Bańka pęka – i już wiem, że do szpitala wrócę z gaśnicą. Ale negocjujemy – oglądam reklamę i Maniek pozwala stuknąć jeszcze raz. Niezapominajki? A gdzie „grzyb świński ogon”, który rośnie dobę, i z którego przyrządza się syrop, o jakim marzą celebryci? Gdzie kroplówka na nerkowca?
Opuszczam Mańka, mrucząc pod nosem, gdzie może sobie wsadzić agawę, którą zaoferował, gdy dałam mu serce z pikseli, a sobie – trzecią szansę na zieloną tabletkę. Ale wiem, że za osiem godzin wrócę. Maniek to jedyna szansa dla Johna S., który naprawdę potrzebuje tej piekielnej tabletki. A ja naprawdę potrzebuję łopaty…
Łopata. W szpitalu pełną parą pracuje nowoczesne laboratorium, produkujące leki dla konkretnych pacjentów (kłania się medycyna spersonalizowana, nieprawdaż?). A przy szpitalu ogrodnik uprawia rośliny lecznicze – dba, podlewa. Ale ścinać aloes, jagody goi czy różowe grzybki może tylko menedżer. I menedżer musi przekopać grządkę (łopatą jednorazowego użytku), żeby można było zasiać kolejną roślinę.
Wycwaniam się. Aloes, jagody goi i fioletowe grzyby kupuję w innych aptekach szpitalnych. Różowe są nie do upolowania na wolnym rynku. Trzeba siać i przekopywać. I tak bez końca, bez łopaty ani rusz.
Dzień czwarty. Wisienki z tortu
Przez pierwsze dni pracuję jak najbardziej publiczny ze wszystkich publicznych szpitali z sieci ministra Konstantego Radziwiłła. Leczę na ostro, nie bacząc na stan majątkowy pacjenta (no, prawie, ale o tym za chwilę), ani na złożoność jego chorób. Do czasu, gdy w szpitalu pojawił się aparat do USG uszu. – Dwadzieścia cztery jednostki energii za jedno badanie?! – syczę, pełna złych przeczuć. Najwyraźniej bowiem w promieniu wielu pikselowych kilometrów zapanowała epidemia usznych komplikacji. Gdy z co drugiej karetki zaczęli wysiadać pacjenci potrzebujący przebadania uszu, mówię: – Basta!
Na szczęście swoją dyrektorską mocą mam możliwość usuwania pacjentów już przyjętych na oddział. Chcę wierzyć, że klikając czerwone drzwi, odsyłam ich na wyższy poziom referencyjny, gdzie na pewno zajmą się nimi bogatsi w słoneczka dyrektorzy. Musi tak być, prawda?
Coraz częściej patrzę na pacjentów i widzę koszty. USG uszu? Tylko dla tych, którzy solidnie płacą monetami i punktami gry i dzięki którym mój szpital będzie się rozwijał. Do tej grupy zaliczam VIP-ów.
Dzień piąty. VIP też pacjent i może wylecieć
W moim szpitalu oddział dla VIP-ów znajduje się poza szpitalem. Osobny budynek, osobny personel... Brzmi znajomo?
Obok willi, w której leży VIP, lądowisko dla prywatnego helikoptera, na tarasie jacuzzi i szampan, w salonie wygodne łóżko i płaski telewizor. VIP płaci, VIP wymaga. Nie tylko podwyższonego standardu, ale ekspresowej obsługi. Niezależnie od choroby, wymaganych badań czy koniecznych leków – szpital musi się uwinąć w trzy godziny. Po tym czasie VIP odlatuje, nie płacąc ani grosza.
Do VIP-ów w pierwszych dniach podchodzę z nabożeństwem. Rzucam wszystko, zmieniam kolejność podawania leków innym chorym. Very Important Patient, można powiedzieć. Dlatego że więcej płaci? Też. Ale przede wszystkim – zostawia kuferek, a w nim kilka serc i dodatkowy bonus. Najczęściej, niestety, gaśnicę lub agawę. Ale zdarza się wyśniona łopata.
Po kilku dniach obcowanie z VIP-ami nuży. – Ciekawe, kto przyleciał prywatnym helikopterem? – zastanawia się pacjentka, pokornie czekająca pod gabinetem. – To dobry szpital, bo leczą się w nim celebryci! – mówi inna.
A ja już wiem, że niektórych VIP-ów leczyć nie będę. Nie opłaca się. VIP potrzebuje leku, na którego stać tylko Mańka. Niech VIP wsiada do swojego helikoptera i leci do tego żartownisia, który kolejny dzień zwodzi pryskającymi bańkami. Nie ma leku dla pacjentów, nawet tych bardzo ważnych. Maniek nie dał.