Na X Walnym Zjeździe STOMOZ dyrektorzy prosili premiera, żeby rok 1999 liczyć im do emerytury podwójnie, bo był też on – jak żaden inny – tak wypełniony różnymi zmianami, że każdemu parę siwych włosów przybyło. Okazuje się jednak, że rok 2000 może być jeszcze trudniejszy.
Po pierwsze: medialne monitorowanie i poszukiwanie pierwszego obywatela RP urodzonego w Nowy Rok zaowocuje zapewne większą liczbą noworodków, a więc i zwiększeniem hospitalizacji w oddziałach położniczych. Z satysfakcją należy odnotować, że Ministerstwo Zdrowia odmówiło wskazania, kto pierwszy się urodził w Nowym Roku. Każdy z nas, pracowników tzw. służby zdrowia wie, jak trudno zapisać z dokładnością do sekundy moment porodu i jak małe ma to znaczenie. Liczy się zdrowie matki i jej dziecka. Kasa chorych ustaliła jednak w kontraktach limity liczby noworodków urodzonych w szpitalu. Nie są to wielkości zapewniające dodatni przyrost naturalny naszego narodu. Dyrektorzy szpitali nie wiedzą, czy drukować dla podopiecznych ulotki z apelem o wstrzemięźliwe planowanie potomstwa, czy iść na całość – z nadzieją na renegocjacje finansowanej liczby porodów.
Po drugie: w Nowy Rok weszliśmy bez podstaw prawnych pełnienia dyżurów lekarskich. Kilkanaście razy dzwoniłem do kancelarii Pana Prezydenta, uprzejmie zapytując w imieniu 1300 menedżerów STOMOZ, czy jest już jego podpis na nowelizacji ustawy o zakładach opieki zdrowotnej. Pani po drugiej stronie linii telefonicznej równie uprzejmie informowała mnie za każdym razem, że Pan Prezydent jeszcze jej nie podpisał. W związku z tym weszliśmy w Nowy Rok z lekarską opieką całodobową na słowo honoru, licząc, że będzie do tego jakieś prawne uregulowanie. Na osłodę wiadomo, że nowelizacja będzie obowiązywać wstecznie – od 1 października 1999 roku.
Po trzecie: ciężkie chwile przeżywa Pani Minister Zdrowia, którą nie wiedzieć czemu dalej się uważa za jedynego adresata różnorodnych pretensji w kwestiach reformy. Liderzy związków pracodawców i rad nadzorczych kas chorych napadają na ministra zdrowia, nie dostrzegając autonomii 17 kas chorych i ich podporządkowania samorządowym radom nadzorczym. Szczególnie malownicze jest podważanie sensu reformy przez jej szczególnych beneficjentów – członków rad nadzorczych kas chorych.
Po czwarte: pojawił się nowy termin "szpitale powiatotwórcze" . Oznacza on budowę nowych szpitali w powiatach, które ich nie mają, ale muszą mieć, żeby być powiatem całą gębą. Nie ma znaczenia, że obok jest duży szpital albo tysiące niepotrzebnych łóżek. Ważne, aby istniał w każdym powiecie. Przecież pieniędzy na zdrowie nie brakuje?!
Po piąte: lobby kardiologiczne "wyślizgało" hemodializy z listy procedur finansowanych ze Skarbu Państwa. Oznacza to, że "sercowcy" dostaną bez problemów pomoc medyczną w roku 2000, a "nerkowcy" muszą poczekać co najmniej rok.
Po szóste: pokonaliśmy Komputerowy Problem 2000. Poszło gładko – dzięki temu, że nie mamy komputerów. Co by to było, gdyby lobby lekarskie nie zahamowało komputerowego monitorowania rynku zdrowotnego w systemie RUM? Pewnie wszystkie dane zniknęłyby o północy w Nowym Roku. A tak – mamy setki papierowych formularzy, którym zmiana daty nie szkodzi. Mamy też kolejne sto lat na spokojną próbę informatyzacji i "RUMizacji" rynku zdrowotnego z przyzwoleniem wszystkich lekarzy, katowanych papierową sprawozdawczością.
Po siódme: nie ma nadal jednolitej reprezentacji lobby związkowego i lobby pracodawców rynku zdrowotnego. Zamiast konsolidacji nastąpił rozpad struktur związkowych i związków pracodawców z podziałem już nie na grupy zawodowe, ale na przedstawicieli poz, szpitali i specjalistyki. Z dodatkowym subpodziałem na reprezentantów publicznych i niepublicznych. Chyba tylko personel pogotowia ratunkowego jeszcze czuje, że jedzie na jednym wózku.
Po ósme: ponad tysiąc organów założycielskich zdało sobie sprawę z realnej odpowiedzialności finansowej za źle zarządzane lub nadmiernie rozbudowane placówki zdrowotne. Jeden średniej wielkości szpital jest w stanie wyssać wszystkie pieniądze z samorządu. W kąt pójdzie wówczas edukacja i asfaltowanie dróg, jeżeli nie będzie można leczyć mieszkańców. W szczególnie trudnej sytuacji jest minister zdrowia, który jest organem założycielskim szpitali klinicznych i instytutów, a jednocześnie firmuje centralne sterowanie instytucją płatnika przez swojego wiceministra. Ta sama "przypadłość" czy też dwoistość funkcji dotyczy sejmików wojewódzkich.
Po dziewiąte: nastąpiła epidemia zmiany pieczątek we wszystkich placówkach zdrowotnych. Nowy kontrakt to nowy numer kontraktu, a nowy numer kontraktu to nowa pieczątka. A nowa pieczątka to w skali średniego spzozu kilka tysięcy złotych. W skali ogólnopolskiej to znów kilka milionów złotych. W Warszawie linijka tekstu nowej pieczątki to 2 złote 50 groszy, w terenie złotówkę mniej. Jest zatem klimat do przekształcenia nierentownych zakładów zdrowotnych w zakłady pieczątkarskie. Zysk pewny i to coroczny.
Po dziesiąte: styczeń, zwany dawniej miesiącem oszczędności, powinien zostać nazwany miesiącem samobilansowania. Kasy chorych tną ceny i liczbę zakupywanych usług pod hasłem samobilansowania własnego budżetu. Tyle mają, ile im wpłynie z ZUS-u. Świadczeniodawcy z tego samego powodu, czyli konieczności samobilansowania placówek, nie zgadzają się na podpisanie kontraktów, bo tyle mają, ile wpłynie z kasy. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia, jak się powinno w tej sytuacji samobilansować zdrowie (i choroby) obywateli RP, którzy go tyle mają, ile im zapewnia składka zdrowotna?
A może trzeba po prostu kupić wszystkim tanie, samoobsługowe torby lekarskie? I niech sobie wszyscy w Rok Dwutysięczny pójdą z torbami...