Lekarze rzadko wchodzą w spór z dziennikarzami. Jeśli czują się szczególnie pomówieni, zwracają się o opinię do Rady Etyki Mediów.
Gdy mały Gracjan umarł na stole operacyjnym, chirurg Marek M. nie mógł powstrzymać się od płaczu. Dziś prosi, aby nie podawać jego nazwiska. Bo znowu dopadną go dziennikarze.
- Jak to jest? – pyta. Po pogrzebie chłopca jego matka zadzwoniła, aby zapewnić, że ma do mnie pełne zaufanie jako do lekarza, a gazety od razu wydały wyrok: morderca.
Teoretycznie prosty zabieg urologiczny w prywatnej przychodni w Bydgoszczy zakończył się śmiercią dziecka z powodu ostrej niewydolności krążeniowo-oddechowej. Odbyło się już kilkadziesiąt rozpraw sądowych, sprawa trafiła do wyższej instancji. Najpierw za winną uznano lekarkę anestezjologa. Kolejny biegły sądowy – krajowy konsultant w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii – uznał, że przyczyną śmierci Gracjana było wielokrotne przedawkowanie leku o nazwie bupiwakaina. To środek, użyty przez Marka M. do miejscowego znieczulania chłopca.
Bydgoska Izba Lekarska w liście do Rady Etyki Mediów zaprotestowała przeciwko sposobowi przedstawiania w miejscowej mutacji "Gazety Wyborczej" lekarza, który operował chłopca. Już same tytuły artykułu: "Lekarz odpowiedzialny za śmierć dziecka nadal operuje", "Ujawniamy prawdę o szokującej śmierci na stole operacyjnym" przesądzały, kto jest winien.
Tymczasem ostatnia opinia biegłego, na którą powołali się autorzy artykułu, nie jest w żadnym razie rozstrzygającą dla sądu. Należy poczekać na wyrok. I nie ma co się oburzać, że chirurg nie chce rozmawiać z dziennikarzami. Gdyby REM ustanawiała katalog grzechów medialnych w kontaktach z lekarzami, to za grzech nr 1 należałoby uznać przeświadczenie tzw. dziennikarzy śledczych, że podali prawdę, bo jest ona prosta i oczywista.
Grzech drugi – byle zbulwersować
Redaktor Elżbieta Jaworowicz ociera łzę, co kamera natychmiast rejestruje. To scena wzruszająca dla telewidzów o kamiennym sercu, którzy zastanawiają się jeszcze, czy autorka "Sprawy dla Reportera" (TVP 1) stanęła po właściwej stronie.
Wojenne okopy rodziców zoperowanych dzieci i naprzeciw – przedstawicieli Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu z prof. Januszem Skalskim – nowym ordynatorem kliniki kardiochirurgicznej.
Teza audycji prosta jak drut: zawistni lekarze szpitala krakowskiego zmusili do odejścia i wyjazdu za granicę najlepszego w Polsce kardiochirurga dziecięcego, profesora Edwarda Malca. Nie będzie już komu ratować od niechybnej śmierci noworodków ze skomplikowaną wadą serca. Bo to był cudotwórca, dowodem są przyniesione do telewizyjnego studia zoperowane maleństwa.
Jest dużo krzyku – podnoszą głos rozemocjonowani rodzice i jak zwykle krzyczy autorka programu.
Red. Jaworowicz nie odkryła tematu o złej atmosferze wśród lekarzy Szpitala Dziecięcego w Krakowie. Od dwóch lat trwał tam poważny konflikt między prof. Malcem, kierownikiem kliniki kardiochirurgicznej, a podwładnymi lekarzami oraz ordynatorami innych klinik w USD. Stroną atakującą był Edward Malec. Z czasem ofiary podniosły głowy. Do komisji dyscyplinarnej Uniwersytetu Jagiellońskiego zaczęły napływać skargi na szefa kliniki, że obraża lekarzy innych specjalności, z równie dużym, niekwestionowanym dorobkiem. Ich autorzy twierdzili, że w kontaktach z podwładnymi zachowanie profesora było obraźliwe i grubiańskie. Komisja uznała profesora winnym.
Echa patologicznej sytuacji w szpitalu uniwersyteckim kilkakrotnie trafiały m.in. na łamy "Gazety Wyborczej", "Pulsu Medycyny" i "Gazety Krakowskiej". Zawsze tylko w wersji prof. Malca. Gdy rozniosło się, że zamierza on opuścić krakowski szpital, by pracować za granicą (profesor ogłosił w "Gazecie Wyborczej", że właśnie dostał propozycję objęcia wydziału kardiochirurgii dziecięcej w Szpitalu Uniwersyteckim w Hamburgu), ton artykułów się zradykalizował: oto kierownictwo szpitala pozbywa się cenionego kardiochirurga, bo jest zbyt wymagający w kontaktach z innymi specjalistami. "Gazeta Krakowska" dała swej publikacji tytuł: "Piekło zawiści".
Dyrektor szpitala, dr hab. Maciej Kowalczyk, zaprzeczał i wskazywał na inne okoliczności odejścia szefa kliniki kardiochirurgii.
Red. Jaworowicz musiała o tym wiedzieć z listu M. Kowalczyka do redakcji "Sprawy dla Reportera". Dyrektor USD w Krakowie prosił o zaniechanie roztrząsania przed kamerami tego, co działo się między lekarzami. Podał kilka powodów: przede wszystkim niebezpieczeństwo naruszenia zaufania między pacjentami a lekarzami. I fakt, że nie będzie można na wizji ujawnić zarzutów wobec prof. Malca, bo materiały w toku postępowania dyscyplinarnego są utajnione.
Autorka programu odczytane na głos fragmenty listu dr. Kowalczyka opatrzyła ironicznym komentarzem. Zarzut grubiańskiego zachowania kardiochirurga wobec kolegów po fachu pozostawiła do oceny rozemocjonowanych rodziców, informując ich, że doszło do "nieporozumień między profesorem, który był waszym zbawcą, a jakimiś innymi lekarzami". Rodzice podchwycili ten bagatelizujący sprawę ton. Jeden z ojców operowanego dziecka podsumował skutki odejścia prof. Malca słowami: "Teraz będzie Wersal, a dzieci będą umierać".
To, że dr Malec nie wychował ani jednego następcy, świadczy o hołdowaniu przez wybitnego kardiochirurga układowi feudał i jego wasale. Ale nie rodzice powinni rozsądzać konflikty, które wybuchają za zamkniętymi drzwiami gabinetów lekarskich.
Karta Etyczna Mediów jako pierwszy wymóg stawia przed dziennikarzem dbałość o dobro odbiorcy produktu medialnego. W tym przypadku były to rodziny chorych dzieci – w studiu i przed telewizorami. Nie wolno było jeszcze bardziej ich niepokoić tylko dla podniesienia temperatury telewizyjnej audycji.
Wyłącznie zbulwersowaniu czytelników i wywołaniu taniej sensacji posłużyło cover story pt. "36 tysięcy Polaków umrze w tym roku z rąk polskich lekarzy. Plaga błędów medycznych" w tygodniku "Wprost". Tak ocenił tę publikację Konstanty Radziwiłł, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej. Zdaniem szefa NIL, w tekście brakowało wyjaśnienia, w jaki sposób uzyskano tak dramatyczną liczbę. Autor nie zadał też sobie trudu sprawdzenia, jak brzmi art. 52 Kodeksu Etyki Lekarskiej. Podając nieaktualny od kilku lat przepis, sugerował czytelnikom, że w imię fałszywie pojętej solidarności zawodowej lekarze, zasłaniając się właśnie tym kodeksem, nigdy nie wskażą na czarną owcę w ich środowisku.
REM zwróciła się do redakcji "Wprost" o wyjaśnienia. Adwokat obsługujący redakcję poinformował, że liczbę śmiertelnych ofiar błędów lekarskich obliczono na podstawie danych Towarzystwa Promocji Jakości Opieki Zdrowotnej. Redakcji wiadomo, że jest to "wbrew interesom samorządów lekarskich", ale postąpiła tak "z nadzieją, że uratuje się choćby jedno ludzkie życie".
Ani słowa, co to za Towarzystwo, jaka jest wiarygodność firmowanych przez nie danych. Za to dużo obłudy w artykułowaniu rzekomo szlachetnych intencji przyświecających publikacji.
Grzech trzeci: Pod założoną tezę
Piotr Lewandowski z Przychodni Novum w Warszawie poskarżył się REM na wymowę audycji Szymona Hołowni w TV1 pt. "Probówka dobra na bezpłodność?" Autorzy programu przyszli do kliniki udając zainteresowanych oddaniem nasienia. Nie chcieli jednak umówić się na wstępną rozmowę z pracownikiem Novum, jaka rutynowo jest przeprowadzana, tylko nachalnie, w przedsionku laboratorium, próbowali wymusić informacje, w normalnym trybie przekazywane dawcom w oddzielnym pomieszczeniu. Materiał został nagrany bez wiedzy kierownictwa kliniki; wyselekcjonowane fragmenty informacji ułożyły się w sensacyjną, daleką od prawdy całość. – Bez zakrywania twarzy i zniekształconego głosu, jak to w audycji zrobiono, jesteśmy gotowi stanąć przed kamerami i odpowiedzieć na każde pytanie, dotyczące leczenia niepłodności. Działamy zgodnie z prawem – pisze Piotr Lewandowski.
Ale Szymon Hołownia nie potrzebował wyjaśnień ze strony lekarzy, bo jako dziennikarz katolicki miał własną wizję skutków zapłodnienia in vitro. Na ekranie snuł perspektywy tysiąca dzieci zrodzonych z nasienia jednego dawcy ("Ktoś będzie ojcem połowy osiedla").
Do studia została podstępnie zwabiona (w przekonaniu, że jest to życzenie znanych jej lekarzy z Przychodni Novum) kobieta, która urodziła dzięki metodzie in vitro. Usłyszała, że nie każdy chciałby, aby jego dziecko "było rozmazane na szkiełku".
Cała audycja sugerowała niecne intencje pracowników kliniki, a kilkakrotnie powtarzane w programie komentarze Hołowni, że to "działanie gospodarcze zamiast leczenia" akcentowały czysto merkantylny charakter pomocy pacjentkom dotkniętym bezpłodnością.
Dziennikarz ma prawo zwalczać idee i metody, które uważa za niezgodne z wyznawanym systemem wartości, ale z prawa do krytyki nie wynika przyzwolenie na manipulacje i naginanie faktów pod założoną tezę.
Grzech czwarty – tworzenie faktów medialnych
Tygodnik "Nowy Kurier Mławski" w artykule "Cud w Mławie" opisał dramatyczne zdarzenie w mieście: Do leżącego na ulicy mężczyzny przyjechało pogotowie ratunkowe. Lekarz stwierdził zgon. Gdy zabierano ciało w worku, zaczął się on ruszać. Wydobyty z folii mężczyzna uciekł.
Sprawą zainteresował się szef pogotowia. Przeprowadzono śledztwo w poszukiwaniu nierozważnego lekarza. Wtedy okazało się, że autor wszystko wymyślił, bo musiał coś napisać na kolumnę miejską, a nie chciało mu się wychodzić z redakcji. To, że naraził na szwank dobre imię instytucji zaufania publicznego, a u czytelników wzbudził poczucie zagrożenia rzekomym brakiem profesjonalizmu służby medycznej, nie miało dla redakcji znaczenia. Nawet nie zamieściła sprostowania. Wystąpienie REM w tej sprawie do kierownictwa "Nowego Kuriera Mławskiego" nie spotkało się z odzewem.
"Z palucha", jak się mawia wśród dziennikarzy, zbudowało sobie okładkę pismo "Metro". Najgrubszą z możliwych czcionką ogłosiło, że rocznie dochodzi do "30 tys. lekarskich pomyłek. Co tydzień dla jednego chorego ten błąd oznacza śmierć".
Skąd takie alarmujące liczby? Z artykułu wynika, że dziennikarz zasłyszał, iż tylu interesantów odwiedza rocznie biuro Stowarzyszenia Primum non Nocere. Nie sprawdził, jaka jest liczba orzeczeń, potwierdzających nieodpowiedzialność zawodową lekarzy.
Grzech piąty – ignorancja
REM otrzymała list od prof. Włodzimierza Zagórskiego-Ostoi, dyrektora Instytutu Biochemii i Biofizyki w sprawie wyemitowanego w programie 2 TVP francuskiego filmu oświatowego pt. "Czy świat oszalał? Skąd wzięło się AIDS".
Profesor zauważył, że jakkolwiek na temat genezy AIDS długo toczyły się naukowe spory, zostały ostatecznie rozstrzygnięte, tymczasem autorzy filmu wyraźnie opowiadają się za zdezawuowaną dziś wersją zdarzeń, stawiającą w niekorzystnym świetle badania prof. Hilarego Koprowskiego.
Wyemitowany materiał godził w dobre imię tego wybitnego Polaka i dlatego film powinien być poprzedzony komentarzem. Najlepiej, gdyby zrobił to sam prof. Koprowski, w swoim czasie skrzywdzony twierdzeniem, jakoby przyczyną rozpowszechnienia się wirusa HIV w Afryce była wynaleziona przez profesora doustna szczepionka przeciwko chorobie Heinego-Medina. (Zdaniem wielu naukowców, była ona skażona domniemanym protoplastą wirusa HIV.) Ostatecznie profesorowi przywrócono dobre imię. Ale polski telewidz oglądający francuski film pozostał w przeświadczeniu, że nasz wybitny uczony ma na sumieniu miliony zarażonych AIDS.
Grzech szósty – w todze samozwańczego prokuratora
Białostocki "Kurier Poranny" wsławił się publikacjami na temat rzekomego łapówkarstwa doc. dr. hab. Tomasza Hirlnego z Kliniki Kardiochirurgii białostockiej AM. W kilkunastu napastliwych artykułach tej samej autorki, notabene szefowej działu informacji, redakcja jeszcze przed procesem sądowym napiętnowała kardiochirurga jako winnego. Nie tylko nie uwzględniono jego zdania, ale ów specjalista został nazwany docenciną, który "śmie bronić się przed kamerami telewizji". Złośliwa radość autorki z sensacji, jaką było aresztowanie znanego kardiochirurga, w jej publikacjach była aż nadto widoczna.
Potem okazało się, że łapówka położona na biurka kardiochirurga była prowokacją innego lekarza w tej klinice, który chciał się zemścić za nieprzedłużenie mu kontraktu...
Poniekąd zobligowana przez REM dziennikarka "Kuriera Porannego" po roku od pochopnego oskarżenia doc. Hirlnego przeprosiła go na łamach gazety. Były to jednak tylko pozory pokajania się za sprzeniewierzenie się etyce zawodowej.
Wkrótce potem ta sama dziennikarka, bezpodstawnie i z właściwym jej brakiem skrupułów, podpuściła czytelników "Kuriera Porannego" przeciwko dr Bożennie G., głównemu lekarzowi orzecznikowi w białostockim ZUS. Padły bezpodstawne oskarżenia, że dr G. załatwiła bezprawnie rentę dla swego męża, rozrzutnie szafując pieniędzmi podatników korzystała z konsultantów zewnętrznych i prowadziła "potrójne życie" (taki był tytuł artykułu) na kilku etatach, bo godziny jej pracy nakładały się. Mimo kilkakrotnych kontroli, żaden z zarzutów nie został potwierdzony. Dziennikarce dało to asumpt do snucia w felietonie gorzkich refleksji, jak łatwo dziś zmylić instytucje powołane do kontroli.
Grzech siódmy: wbrew interesowi odbiorcy
"Gazeta Polska" puściła w świat bulwersujący artykuł Leszka Misiaka, że w szpitalu w Białymstoku zabija się pacjentów thiopentalem, aby pobierać organy do przeszczepów. Siedmiu anestezjologów miało wstrzykiwać ciężko chorym thiopental, by specjalna komisja mogła orzec o ich śmierci i pobraniu narządów. Za tę "pomoc" każdy z lekarzy dostawał 2 tys. zł.
Dziennikarz ujawnia generatorów tego notorycznego przestępstwa: "układ transplantologów". Pisze: "Minister sprawiedliwości (tj. Zbigniew Ziobro, artykuł powstał tuż przed wyborami – H.K.), który chce wyplenić patologię ze środowiska transplantologów, jest atakowany przez czarny pijar. Układ czuje się mocny. To już nie interesy korporacyjne, to prawie mafia. Do walki wykorzystuje się środowiska chorych, uzależnione od transplantologów. Ludzie po przeszczepach do końca życia muszą brać leki immunosupresyjne, które mogą przepisać im tylko lekarze ze specjalnej listy (często z układu). Dlaczego układ tak zawzięcie kontratakuje? Bo artykuły "GP" zagroziły interesom finansowym tych z układu i ich wszechwładzy. Ich powiązaniom z firmami farmaceutycznymi, zarabianiu na kwalifikowaniu dawców i transplantacjach, manipulacji listami osób kwalifikowanych do przeszczepów, łapówkarstwu itp.".
Bulwersujący temat przechwycił "Dziennik" w wydaniu internetowym i połączył news z Białegostoku z aresztowaniem warszawskiego kardiochirurga pod zarzutem zabójstwa pacjenta i brania łapówek. Poszła informacja: "Informatorzy CBA podejrzewają, że narządy pobrane w szpitalu w Białymstoku były przeszczepiane pacjentom w Warszawie".
Po dwóch tygodniach okazało się, że afera z thiopentalem jest w całości wymyślona. Ale społeczne skutki jej nagłośnienia już powstały. W sondażu Demoskopu wykonanym na zlecenie Polskiej Unii Medycyny Transplantacyjnej na pytanie o prawdziwość doniesienia prasowego o celowym usypianiu pacjentów po ciężkim urazie głowy w celu zwiększenia liczby dawców narządów – aż 38% respondentów odpowiedziało, że jest to możliwe.
Pierwszeństwo dobra odbiorcy jest głównym przykazaniem obowiązującej wszystkich dziennikarzy Karty Etycznej Mediów. Oznacza ono, że podstawowe prawa czytelników, widzów i słuchaczy są nadrzędne wobec interesów redakcji, dziennikarzy, wydawców.
Jeśli dochodzi do sprzeniewierzenia się dobru odbiorcy, Rada wydaje zwykle publiczne oświadczenia. W ostatnim czasie kilkakrotnie już ich tematem były relacje media a środowisko lekarskie.
M.in. wypowiadaliśmy się, wyrażając oburzenie sposobem informowania, o przypadkach bezduszności, a nawet okrucieństwa wobec przedwcześnie urodzonych noworodków w jednym ze szpitali. Drastyczne szczegóły zeznań położnej w tej sprawie musiały wywołać lęk i podważyć zaufanie do osób oraz instytucji służby zdrowia, na których opiekę zdani są pacjenci.
Gdy prof. Wiesław Jędrzejczak został niesłusznie oskarżony o przyczynienie się do śmierci pacjenta, a następnie gdy doszło do aresztowania znanego kardiochirurga, REM przypomniała dziennikarzom, że każde przesadne uogólnianie bądź oskarżanie, bez podania wszystkich okoliczności danego zdarzenia i argumentów strony oskarżanej, prowadzi do zrozumiałej paniki wśród pacjentów.
W przypadku oskarżeń wobec kardiochirurga Mirosława G., zapomniano – wykorzystując tę sprawę do rozgrywek politycznych – o szczególnej sytuacji chorych i ich bliskich, których łatwo zastraszyć i pozbawić nadziei.
Autorka jest sekretarzem Rady Etyki Mediów