SZ nr 81–100/2022
z 24 listopada 2022 r.
Siłaczka
Krzysztof Boczek
Od sierpnia 2021 r. leczy migrantów na granicy polsko-białoruskiej. W lasach, na bagnach, w szopach, w ukryciu przed służbami. Za swój humanitaryzm dostała kilka nagród. – To leczenie na skrzyżowanie palców, na czuja – nie mam żadnych badań, żadnej diagnostyki obrazowej... – o „medycynie leśnej” opowiada Paulina Bownik, lekarka, wolontariuszka Grupy Granica.
„Służba Zdrowia”: We wtorek nie mogliśmy rozmawiać, bo przedłużyła Ci się do późnego wieczora akcja w lesie. Co się działo?
Paulina Bownik: Przewlekle niedożywione cztery chłopaczki z Afryki, ale nic wielkiego im nie było. Dostali środki przeciwbólowe. Nie mają na siebie pomysłu i czekają teraz w rozwalającej się szopie.
SZ: Pierwszy raz poszłaś leczyć migrantów w lasach na granicy jeszcze przed Usnarzem?
P.B.: Nie. To był Usnarz Górny, trzecia lub czwarta doba. Zostałam wezwana przez Fundację Ocalenie.
SZ: I co wtedy się stało, że tak się zaangażowałaś?
P.B.: Wydaje mi się, że to nasze zaangażowanie – Grupy Granica i wielu innych organizacji i aktywistów, którzy tam działają – wynika z tego, że w Usnarzu byliśmy bardzo sfrustrowani tym, że nie udało nam się pomóc. Że patrzyliśmy bezradnie na to cierpienie. Więc potem chcieliśmy coś dla nich zrobić.
SZ: Ile razy policja i wojsko nie pozwoliło Ci udzielić pomocy medycznej migrantom, których trzymali na granicy? Ja doliczyłem się przynajmniej 18 takich prób.
P.B.: Nie liczyłam tego. Oprócz mnie dwa razy przyjechało tam pogotowie, była też inna lekarka Sonia Tencer i jeszcze doktor z Kruszynian, która też prosiła, by dopuścić ją do tych chorych. Bezskutecznie.
SZ: Wcześniej zdarzyło ci się, że służby mundurowe zabroniły Ci udzielenia pomocy medycznej osobom jej potrzebującym?
P.B.: Nie, absolutnie. Mundurowi przywozili mi do leczenia nawet najgorszych bandziorów – pracowałam w Szpitalu Miejskim w Białymstoku, który miał kontrakt na badania osadzonych w areszcie tymczasowym. Badałam też osoby kierowane do izb wytrzeźwień.
W Usnarzu Górnym na początku były 72 osoby, w większości kobiety i dzieci. Wtedy to strażnicy graniczni przynajmniej sami chodzili po domach i prosili ludzi, by gotować im zupy, jajecznice, fasole, by mieli co jeść. Przynosili też pampersy dla małych dzieci. Ale potem zostali fanatycy w mundurach. Ja z nimi gadałam, bo trzymali mnie cały dzień w kordonie. Mówili, że muszą chronić granicę, że to terroryści, którzy mnie zabiją w nocy itd. I nie dopuszczali pomocy medycznej.
Byłam w szoku, chyba wszyscy byliśmy. Pamiętam reportera, Andrzeja Zauchę, który próbował się dostać do tych ludzi i podsunął mikrofon żołnierzowi. Zapytał go wprost: „Czy nie jest ci człowieku wstyd?”. Usnarz Górny to było tylko preludium do tego, co się potem działo na granicy.
SZ: Jak działałaś – po pracy, nocami, brałaś wolne?
P.B.: Musiałam zostawić dwie swoje prace, bo nie dało się tego pogodzić. Został mi tylko szpital w Bielsku Podlaskim. Mnóstwo czasu poświęcam na tę pracę wolontaryjną. Wiele osób, które to robią, traci na tym finansowo.
SZ: W jakich warunkach udzielałaś pomocy?
P.B.: W lesie, na bagnie, czasem w rozwalającej się szopie, w stodole albo u kogoś w domu. Ale najczęściej w lesie.
Jest ciemno, zimno, często pada na głowę. Jeśli nad uchodźcą jest gałąź, to można zawiesić kroplówkę, jeśli nie, to trzeba ją trzymać w ręce.
Człowiek jest zmęczony. Czasami szukasz w lesie kogoś pół godziny, a czasem 6 godzin. Niesiesz cały sprzęt na swoich plecach, więc jesteś fizycznie ujeb...y. Nad głową czasami latają helikoptery, padasz co chwilę plackiem, by się ukryć, czasem trzeba zbiegać z drogi do lasu, bo jedzie patrol Straży Granicznej. Czujesz się jak najgorszy przestępca.
Choć najgorszy to jest brud. Jak leczyć, żeby nie szkodzić? Podłączając komuś kroplówkę, trzeba uważać, by nie doszło do zakażenia z powodu brudu.
Kobiety ciężarne zgłaszają mi krwawienia. Mam wątpliwości, czy je tam w terenie badać, bo przy badaniu ginekologicznym jest ryzyko zakażenia wstępującego.
Nieraz mi się zdarzało robić rzeczy, na których się nie znam, które robiłam pierwszy raz w życiu. To leczenie na skrzyżowanie palców, na czuja – nie mam żadnych badań, żadnej diagnostyki obrazowej...
Nie jestem osobą praktykującą, ale mam wrażenie, że Bóg nade mną czuwał, bo nigdy nikomu nic się nie stało – z większością tych ludzi jestem w kontakcie. Prawie wszyscy to osoby już na Zachodzie.
SZ: A dojeżdżając na miejsce interwencji w lesie, musisz gubić służby – pamiętam, że gdzieś nie dojechałaś, bo ktoś siedział Ci na ogonie.
P.B.: Tak, precyzując – co chwila mnie zatrzymywali. Wyjeżdżałam z Bielska – zatrzymali mnie. Gdy wjeżdżałam do Białegostoku – znowu, jak próbowałam dojechać do uchodźców – też. Sprawdzali np. czy mam trójkąt ostrzegawczy. Chyba mieli taki prikaz.
SZ: To samo działo się Medykom na Granicy – trzepali im czasem sanitarkę, by nie mogli dojechać z pomocą do migrantów w lesie.
P.B.: Oni mieli gorszą sytuację – Wojsko Polskie spuściło im powietrze z kół w tym ambulansie. Gdy aktywistę i tłumacza Kubę Sypiańskiego zaatakowali mundurowi, to nie wiadomo było nie tylko kto, ale nawet z której to dywizji.
SZ: Bo zdejmują naszywki z nazwą formacji, z nazwiskiem, tablice rejestracyjne i zasłaniają twarze. Jak nazywasz tę uprawianą na granicy formę medycyny?
P.B.: Leśną. Specjalista od medycyny ratunkowej, który robi nam szkolenia medyczne, twierdzi, że to medycyna katastrof – bez wsparcia, szpitalnego zaplecza i robiona trochę na czuja.
SZ: Jednym z najpowszechniejszych problemów zdrowotnych migrantów jest stopa okopowa. Stykałaś się z czymś takim wcześniej?
P.B.: Podejrzewam, że stopy okopowej nikt nie widział w Polsce od 80 lat.
SZ: Jak ciężkie to były przypadki?
P.B.: Dochodziło do martwicy tkanek, stopy robiły się czarne. A są wskazania by wycinać martwe tkanki, bo idzie zakażenie wstępujące.
SZ: Pamiętam dziewczynkę, którą musiałaś w czerwcu br. zostawić w lesie – straciła kilka palców.
P.B.: Ale ona akurat w wyniku odmrożeń – na granicy błąkała się w lesie już od stycznia aż do czerwca. Gdy ją spotkałam 20 czerwca, to jest Światowy Dzień Uchodźcy, to z trudem chodziła.
SZ: Hipotermia – drugi najpowszechniejszy problem zdrowotny w „dżungli” na granicy. Z czym Ty miałaś do czynienia?
P.B.: Najcięższy mój przypadek to Beschira – Irakijczyk. Znaleźliśmy go w głębokiej hipotermii, bardzo odwodnionego. Od początku było wiadomo, że strażnicy będą chcieli go wyrzucić. Zawieźliśmy go do szpitala i tam próbowałam mu przekazać dokumenty do podpisania (mogły zatrzymać push-back – red.), a policja mnie wyprowadziła siłą. Zaczęłam więc dzwonić po mediach, bo nic tak nie wpływa na zmianę zachowania służb mundurowych jak właśnie media. Wtedy policjanci sami zaprowadzili mnie na SOR, ale potem próbowali mi wręczyć mandat za „wybryk nieobyczajny”. Bo się ich nie posłuchałam i nie opuściłam dobrowolnie SOR-u. Gdy przyszedł mi wyrok nakazowy, to także dodali do zarzutów, iż nie słuchałam funkcjonariusza i nie miałam maseczki.
SZ: Jak się to skończyło?
P.B.: Odwołałam się i umorzono.
SZ: Ze dwa razy spotkałem się z sytuacjami, w których medycy wzywali straż pożarną do migrantów, bo przymarzli do podłoża. Też miałaś tak skrajne przypadki?
P.B.: Nie, ale słyszałam o ludziach, których trzeba było np. od drzewa oddzielić.
Migranci mi mówią, że na Białorusi ludzie umierają, że zakopuje się ich ciała i są wręcz masowe groby. Opowiadali o przeciąganiu ciał ze strony polskiej na białoruską. Nie jesteśmy w stanie tego zweryfikować, ale myślę, że to jest prawda.
SZ: Pobicia, pogryzienia przez psy też częste?
P.B.: Tak. Moja przedostatnia interwencja to trzech chłopców: 15, 16 i 18 lat. Byli push-backowani kilkukrotnie. Mieli blizny po pogryzieniach, w fazie gojenia się, i ślady pobicia. Oni zgłaszali, że pobili ich Polacy. Przez długi czas migranci raczej mówili, że nasi ich nie tłuką, że tylko Białorusini, ale od 2–3 miesięcy zgłaszają, że Polacy też to robią.
SZ: „Przez prawie rok na pograniczu widziałam rzeczy, od których chce mi się po prostu wyć. Spotkałam kobiety ciężarne i w trakcie poronienia, wypychane na Białoruś tyle razy, że straciły rachubę”. Co jeszcze widziałaś?
P.B.: Nie chciałabym wymieniać teraz wszystkiego, bo się rozpłaczę (długie milczenie).
Najtrudniejszy dla mnie był okres gdy opróżniali Bruzgi (magazyn logistyczny blisko granicy, w którym Łukaszenka zgromadził migrantów – red.) – ok. 700 osób. Najsłabszych: kobiety w ciąży, dzieci, rodziny, niepełnosprawni, chorzy, starsi...
Wtedy nasi wypychali na Białoruś trzy rodziny z dziećmi niepełnosprawnymi. Mogliśmy oglądać to na filmach (są dostępne na profilach FB P. Bownik oraz Człowieka Lasu – red.), dostawaliśmy zdjęcia. Oni wysyłali nam prośby: dzieci są głodne, my tutaj zamarzamy, pomóżcie nam. Mąż ciężarnej prosił o karetkę dla niej – widać było, że są dosłownie metr od naszej granicy. I nic wtedy nie mogliśmy zrobić. Choć potem udało im się pomóc.
SZ: Są takie przeżycia, o których chciałabyś zapomnieć?
P.B.: Najtrudniejsze dla mnie są sytuacje z dziećmi. Głodne, przewlekle niedożywione, więc kiedy podaję zupę, to mają odruch wymiotny. Te dzieci nie można nawet dobrze pożywić w lesie, powinno się je przyjąć do szpitala i tam karmić specjalną mieszkanką.
SZ: Jak często zdarzało Ci się, że nie było innego wyjścia i trzeba było chorego z lasu zawieść do szpitala, co oznaczało prawie pewny push-back?
P.B.: Tylko raz. Z reguły gdy jestem, to już mogę tych ludzi wyprowadzić na prostą, by szpital nie był konieczny. Na Podlasiu jest wielu ludzi, którzy przyjmą migrantów niemających sił, by dalej iść.
SZ: To tzw. bezpieczne domy dla migrantów. Ale tak wiele to ich tam nie ma – ja znam kilka w okolicach Hajnówki.
P.B.: Racja.
SZ: À propos stawiania na nogi: „Kroplówka czyni cuda. Ahmed dostał pyralginę, nawodnienie, glukozę i leki przeciwwymiotne. Gdy Ala wyjmuje wkłucie, siada, a chwilę później stanął na własnych nogach. Marianna nazywa takie interwencje «leśnymi zmartwychwstaniami»”. To opis z którejś akcji w lesie. Wiele miałaś takich „zmartwychwstań”?
P.B.: Bardzo dużo. Cieżarną Kubankę w maju znaleźliśmy w hipotermii. Miała wstrząsowe parametry – ciśnienie 70 na 50, tętno 140, cukier ok. 60, a kobieta w 3. miesiącu ciąży. Była z partnerem, Algierczykiem i jego przyjacielem. Oni ją chyba nieśli przez rzekę czy bagna. W takiej sytuacji zawijamy taką osobę w 5 śpiworów, podłączamy jej kroplówkę czyli ciepłe płyny. Bo owijam je ogrzewaczami, folią spożywczą i folią NRC. Taki pakiet bardzo długo trzyma ciepło. Puszczam glukozę, jeśli jest hipoglikemia, po czym taka osoba najczęściej zasypia. Ta Kubanka po takiej kuracji następnego dnia przeszła 20 km. W tej chwili jest bezpieczna w Hiszpanii – dostałam od niej fajne zdjęcia z ciążowym brzuszkiem – jest już w 8. miesiącu.
SZ: „Muszę przyznać, że niekiedy również sami chirurdzy czy ratownicy nie wiedzą, co zrobić z przypadkami, z którymi się spotykam”, mówiłaś w wywiadzie. Jakie przypadki miałaś na myśli?
P.B.: Mieliśmy sytuację, że człowiek spadł z płotu (wysokości 5 m – red.) i uderzył się w głowę. Wolontariusz zgłaszał ból w okolicy lędźwiowej i głowy. Dzwonią do mnie i pytają, czy można go obrócić na plecy, przebrać. Alternatywa to wezwanie karetki i push-back – prosto ze szpitala służby wypychają. A ja bez badań nie wiem, co mu jest, czy mogą go przewrócić. Gdybym tam była, też bym nie wiedziała.
Kiedyś wezwano mnie do człowieka, który miał czarne palce na skutek odmrożeń. I słabe tętno – na piszczelowej już ledwo wyczuwalne. Szła martwica. Obawiałam się, czy będzie ryzyko amputacji. Chirurg powiedział: czekaj – włóż mu nogi do ciepłej wody i jeśli dalej będzie ta martwica postępowała, to nie masz wyjścia. Na szczęście zaczęła się cofać.
Gdy idziesz do lasu, to nie wiesz, co się stanie. Kiedyś miałam człowieka ze zwichniętą kostką. Ortopeda zdalnie podpowiedział mi, by wziąć dwa patyki i jak je umocować. Na to nałożyć bandaż elastyczny. Zadziałało, ale to jest medycyna partyzancka.
SZ: Ilu mieliście specjalistów na telefon, którzy doradzali wam tam w lesie?
P.B.: Było ich ok. 500 w bazie – Kuba Sieczko (lekarz, twórca „Medycy na granicy” – red.) zrobił taką listę – świetna robota. Onkolodzy, hematolodzy, psychiatrzy... lekarze wszystkich specjalności. Często z tego korzystałam.
SZ: Czego nauczyłaś się, uprawiając medycynę leśną?
P.B.: Ufać swojemu przeczuciu – jeszcze mnie do tej pory nie zawiodło.
Także wytrzymałości, ale i stawiania sobie zdrowych granic – bo nie mogę iść w nocy do lasu, a następnego dnia na 24h dyżur. I odmawiania – bo danego dnia nie dam już rady.
Dowiedziałam się też o naszym kraju więcej, niżbym chciała.
SZ: Ilu osobom pomogłaś? Setkom?
P.B.: Tak. Helsińska Fundacja Praw Człowieka robiła raport z granicy – chyba w lipcu br. – i wtedy musiałam podać do niego liczbę swoich pacjentów. Wyszło mi ok. 500 interwencji leśnych. Ale od tego czasu już znów ich przybyło.
SZ: Apteczka na plecach ciężka?
P.B.: Nie bardzo – ok. 10 kg, może ciut więcej.
Moje koleżanki noszą na akcje w lesie plecaki po 30-40 kg. Sama woda dla 18 osób to kilkadziesiąt kg, a trzeba ich jeszcze wyżywić, ubrać…
SZ: Oprócz standardowego wyposażenia masz w nim kroplówki i co jeszcze?
P.B.: Czasem teraz też szyny do złamań – jest ich sporo od czasu budowy płotu. Mam też opatrunki ze srebrem, specjalny nóż wojskowy do rozcinania zamarzniętych ubrań, 2 termometry do mierzenia temperatury głębokiej, różne wenflony, motylki – ci ludzie są odwodnieni i wkłucie się często jest trudne. Ostatnio zastanawialiśmy się z Olą Gnap, czy w takich sytuacjach nie zakładać wkłuć doszpikowych.
Aparaty do kroplówki zajmują sporo miejsca, noszę testy na COVID-19 – wielu z uchodźców go ma, bo pochodzą z krajów, w których nie mogli być szczepieni. Przede wszystkim mam leki przeciwbólowe – by ci ludzie mniej cierpieli i byli w stanie iść. Idziesz – żyjesz. Nie idziesz – nie żyjesz.
SZ: W XXI wieku, w demokratycznym kraju w Europie lekarz musi ukrywać to, że niesie pomoc potrzebującym i musi świadczyć ją w warunkach, jakby tutaj była wojna. Czy Tobie to też kojarzyło się z II wojną światową i tym, co działo się na Podlasiu?
P.B.: To retoryczne pytanie? Bo dla mnie to oczywiste – wiele razy porównywałam tę sytuację do II wojny światowej. Miałam zaszczyt dostać nagrodę po 2 lekarzach żydowskiego pochodzenia.
Taka sytuacja – wychodzę ze szpitala i na parkingu ktoś mnie łapie mnie za rękę i mówi: „Ty, dochtórka z telewizji, ty do mnie przyjedź, bo ja tam u siebie znalazłem w polu rodzinę. I te dzieci teraz rzygają na żółto i ja nie wiem, co mam zrobić. Tylko, błagam Cię, przyjedź sama i nie mów nikomu”. Analogia jest oczywista – 80 lat temu ludzie też tak ukrywali Żydów.
SZ: Mamy 27 oficjalnych zgonów po stronie polskiej, a lekarz ma obowiązek ratować życie. Czemu niektórzy boją się pomagać migrantom? Pisałaś o tym.
P.B.: Powiem szczerze – bardzo wielu z moich kolegów nie tylko boi się pomagać, ale większość nawet nie chce tego w ogóle robić.
Pracuję z migrantami od 2015 r. – mamy tu, na Podlasiu, kilka ośrodków dla nich. Bardzo wiele historii mogłam opowiedzieć, ale nie chciałam zaszkodzić personelowi miejsc, w których pracowałam. Lecz większość lekarzy, z którymi tam współpracowałam, to ludzie, którzy uważają, że nie powinno się pomagać „ciapatym”.
SZ: Większość?
P.B.: Tak.
SZ: To chyba bardzo smutne.
P.B.: To bardzo straszne. Moi koledzy z pracy zobaczyli mnie na jednej z manifestacji wspierających uchodźców. Wydrukowali z internetu obrazek – przekreślony meczet i podpis: „Nie ma że boli. Polska islam wypierdoli”. I przykleili go w pokoju lekarskim na oddziale szpitala w Białymstoku, na głównej tablicy. Każdy kto wchodził, mógł sobie ten obrazek zobaczyć. Mogłabym opowiedzieć więcej takich historii.
SZ: Ja spotkałem się z lekarzami, którzy pomagają otwarcie nawet w swoim miejscu pracy. Pamiętam lekarki, które dowiedziały się, że dwie siostry – Jezydki – które straciły już rodziców w „dżungli” na granicy, po wypisie ze szpitala zostaną natychmiast wypchnięte przez funkcjonariuszy Straży Granicznej. Przed pogranicznikami lekarki podarły wypis.
P.B.: To było w Hajnówce. Tam są – może nie wszyscy – ale wspaniali i fantastyczni lekarze.
SZ: Swoje zaangażowanie przypłaciłaś zdrowotnie – dwa razy w ciągu w pół roku miałaś zapalenie płuc. Jak mówiłaś, „mentalnie z lasu się już nie wychodzi”. Psychicznie też te historie mocno obciążają. A tutaj jeszcze prezydent Duda nazywa osoby ratujące zdrowie i życie migrantów „durniami i zdrajcami”. Nie żałujesz tego, co robisz?
P.B.: Mam nawracające infekcje dróg oddechowych. Chodzenie z plecakiem po lesie na pewno nie pomaga. Teraz jeśli widzę, że kaszlę na zielono, to zamykam się i nie ma mnie dla nikogo. W maju przeszłam ciężkie zapalenie płuc i nie chcę tego powtarzać.
Psychicznie nie jestem w najgorszej sytuacji. Bo większość moich kolegów i koleżanek, którzy pomagają na granicy, bierze jakieś leki psychotropowe. Mamy tu rozpoznany zespół stresu pourazowego, mam kolegę, który ma zdiagnozowane zespoły urojeniowe, a ja nie biorę żadnych leków, mimo że jestem pod opieką psychoterapeuty. Ale to chyba efekt tego, że piszę o tym, co mnie spotyka i w ten sposób sobie z tym radzę. To mój mechanizm, który pomaga mi nie zwariować. Nagrody, które dostaję, to raczej za pisanie, bo są osoby, które robią dużo więcej, ale nie piszą o tym.
A jeżeli Andrzej Duda mnie nazywa „durniem i zdrajcą”, to znaczy, że coś robię dobrze i traktuję to jako komplement.
SZ: Czyli nie żałujesz?
P.B.: Nie, jak można? Kilkaset osób, które są teraz bezpieczne, szczęśliwe, układają sobie życie, wychowują dzieci...
Paulina Bownik – lekarka, która najdłużej, bo od sierpnia 2021 r. leczy uchodźców w lasach na granicy polsko-białoruskiej. Niosła pomoc indywidualnie, po swojej pracy, jako członek grupy „Medycy na granicy” oraz jako wolontariuszka Grupy Granica. O tym, co robi w lasach i co dzieje się z migrantami, pisze na swojej stronie na Facebooku: https://www.facebook.com/paulina.bownik.54/. Za swoją działalność dostała kilka nagród, m.in. Nagrodę im. Doktora Marka Edelmana za „ratowanie człowieczeństwa”, Nagrodę im. Aliny Margolis-Edelman, przyznawaną przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę; oraz „Okulary ks. Kaczkowskiego. Nie widzę przeszkód” Fundacji im. ks. Jana Kaczkowskiego i Miasta Sopot. Obecnie pracuje w szpitalu w Bielsku Podlaskim.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?