W rok po wygranych wyborach nowy minister zdrowia wystąpił na konferencji prasowej i powiedział, co chce zmienić w ochronie zdrowia. Tyle właśnie czasu potrzebował Bartosz Arłukowicz, żeby zapoznać się z sytuacją podległego mu resortu.
Miniony rok to czas absolutnie stracony dla ochrony zdrowia. Ustawa regulująca rynek leków refundowanych, która weszła w życie na początku roku, była jeszcze autorstwa poprzedniej ekipy. Obecny zespół zarządzający resortem zdrowia rodził się w wielomiesięcznych bólach. Od samego początku nie było pomysłu, kto ma pomagać Bartoszowi Arłukowiczowi. Karuzela z wiceministrami wesoło wiruje. W tym roku już trzech zajmowało się polityką lekową: najpierw Andrzej Włodarczyk, którego w resorcie też już nie ma, potem Jakub Szulc, którego w resorcie już nie ma, a teraz Igor Radziewicz-Winnicki, który jeszcze w resorcie jest. Agnieszka Pachciarz została wiceministrem zdrowia w marcu, a przestała nim być w czerwcu. Od sierpnia wiceministrem zdrowia jest Sławomir Naumann i trzyma się na tym stanowisku czwarty miesiąc. To wszystko dzieje się w sytuacji, kiedy drugą kadencję rządzi ten sam premier i ta sama koalicja.
Bartosz Arłukowicz zachowuje się jednak tak, jakby objął władzę w resorcie po swoim politycznym przeciwniku – do tej pory żaden z przygotowanych przez Ewę Kopacz projektów ustaw nie trafił do Sejmu. Po roku minister zdrowia wydusił z siebie deklarację, że praca nad ustawą o zdrowiu publicznym znajdzie swój finał w parlamencie. A co z pozostałymi ustawami z pakietu? Gdzie jest ustawa o badaniach klinicznych? A gdzie ustawa o dodatkowych ubezpieczeniach, którą Ewa Kopacz z mozołem pisała przez 4 lata?
Stracony rok to również stracone pieniądze na pisanie projektów, które trafiają do kosza. Tak pracuje rząd Donalda Tuska, tak zostało zmarnowane 5 tłustych lat, w trakcie których można było przeprowadzać trudne zmiany w ochronie zdrowia. Lata były tłuste, bo sytuację ekonomiczną kraju mieliśmy niezłą, być może jednak, gdyby niepopularne reformy zostały wprowadzone, to druga kadencja nie byłaby dana tej ekipie?
Rok temu na łamach „SZ” zwracałem uwagę, że Donald Tusk ma niepowtarzalną okazję rozpocząć pracę po wyborach z rozpędu, bo ten komfort daje mu druga kadencja: niczego nie musi przejmować, prostować, niczego nowego jego ministrowie nie muszą się uczyć. Niestety, szansa została zmarnowana. Premier zmarnował też szansę, by w swoim exposé powiedzieć choć kilka zdań o planowanych zmianach w ochronie zdrowia – nie wspomniał o służbie zdrowia ani w exposé zeszłorocznym, ani w tegorocznej powtórce. Wyborcy jednak zostali nafaszerowani już rok temu obietnicami, że Narodowy Fundusz Zdrowia będzie miał konkurencję w postaci innych instytucji ubezpieczeniowych i wszyscy zyskamy możliwość wyboru, komu chcemy powierzyć naszą składkę ubezpieczeniową. Zmiany miały zostać wprowadzone od 2013 r. Żadnych zmian nie widać, choć rok 2013 będziemy witać za półtora miesiąca. Zamiast konkurencyjnych wobec NFZ funduszy – będzie decentralizacja NFZ. Ot, drobna różnica. Zero wytłumaczenia, że w zeszłym roku planowaliśmy inaczej, ale teraz nam się odmieniło i myślimy zupełnie o czymś innym. Słowem – polityka zdrowotna tego rządu to jawna kpina ze społeczeństwa.
Tłuste lata stracone, ten rok może się jeszcze finansowo jakoś zepnie, bo dzięki ustawie refundacyjnej NFZ ma nadwyżki, ale pytanie: co dalej? Od rządzących można by było oczekiwać jakiejś dalekosiężnej wizji, jakiejś inspiracji, która pozwoli z nadzieją myśleć o przyszłości. Od rządu można by oczekiwać czegoś więcej niż prowadzenia doraźnej polityki.
Od kilku lat słyszeliśmy, że rząd pracuje nad systemem e-recept, wprowadzane były pilotaże, a urzędnicy głośno wyrażali opinię, że wszelakie karty identyfikacyjne są anachronizmem, bo do identyfikacji pacjenta wystarczy pin i hasło, a wszystkie informacje dotyczące chorób i ordynacji leków będą w dobrze zabezpieczonym systemie. Teraz nagle minister administracji i cyfryzacji Michał Boni wyciąga królika z kapelusza i mówi: voila! Będą karty identyfikacyjne – i to już w 2014 r.! Jak to się ma do budowanego z mozołem i dużym nakładem kosztów systemu e-recept tworzonego przez Leszka Sikorskiego z Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia? Czy ktoś to w ogóle koordynuje i kontroluje? Dlaczego rząd nie wpadł na pomysł dystrybucji tych kart 5 lat temu, kiedy Donald Tusk po raz pierwszy wygrał wybory? Już byśmy je mieli i mogli z nich korzystać. Ech, szkoda gadać.
M.Nowicki@tvn.pl