SZ nr 34–42/2020
z 21 maja 2020 r.
Świeży powiew powietrza
Krzysztof Boczek
Widok mężczyzny, który codziennie przez 40 minut biegał po dachu swojego domu był tak surrealistyczny, że na długo zostanie mi w pamięci. Michał Madejski, ratownik z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, opowiada o misjach medycznych, którymi kierował we Włoszech i w Kirgizji.
Krzysztof Boczek: O czym z tych misji medycznych we Włoszech i Kirgizji chciałby pan zapomnieć?
Michał Madejski: O niczym.
K.B.: To co panu najbardziej utkwiło w pamięci?
M.M.: Kilka rzeczy. Z Italii na długo zapamiętam zmęczenie lekarzy. Tak silne, że aż było je czuć. Psychofizyczne – nie tylko związane z długą pracą, ale także z tym, przez co musieli przejść. My byliśmy w Brescii – obok Bergamo to drugie epicentrum epidemii. To niewielkie miasto, więc lekarze pracujący tam znali część umierających ludzi. Praktycznie wszyscy Włosi, których tam poznałem stracili w tej epidemii kogoś z rodziny, bliskiego przyjaciela czy znajomego. Ten ciężar emocjonalny połączony był z bardzo dużym napływem pacjentów w pierwszych tygodniach epidemii i ogromnym wysiłkiem, jaki lekarze musieli z siebie dać. Wtedy pracowali prawie non stop. Pacjenci nie mogli mieć styczności z rodziną – ze względów epidemiologicznych – więc to medycy byli ostatnimi, którzy ich żegnali. Do tego musieli często podejmować bardzo trudne decyzje o nieprzystępowaniu do terapii – tych respiratorów i miejsc, by podpiąć pacjenta do tlenu, po prostu brakowało. To wszystko powodowało, że po okresie 1,5 miesiąca epidemii, tamtejsi lekarze nie potrafili mówić spokojnie o kolejnych umierających pacjentach. Każdy następny to były ogromne emocje, których nie byli w stanie kontrolować. Załamywał im się głos, trzęsły im się ręce. Te widoki, te kontakty, te emocje na długo pozostaną w mojej pamięci. Jednocześnie medycy nam okazywali ogromną serdeczność. Jak to określił prof. Catania – byliśmy tam „świeżym powiewem powietrza”. Poza stricte medycznym wsparciem – nasza misja prowadziła nowo otwarty oddział intensywnej terapii – udzieliliśmy im też wsparcia mentalnego, emocjonalnego. Tak sądzę.
K.B.: Wspominał pan, że „kilka rzeczy” utkwiło panu w głowie… Co jeszcze zatem?
M.M.: Jestem dość aktywny sportowo – dużo biegam – więc zauważyłem, że tereny Lombardii są przepiękne, idealne do uprawiania tego sportu. Dlatego utkwił mi w głowie widok, jaki obserwowałem codziennie po południu – na pobliskim domu jakiś Włoch przez 40 minut biegał w kółko po dachu. To był tak surrealistyczny widok w tej scenerii, że jeszcze długo będę go pamiętał.
Kirgizja miała podobne oblicze. Wspaniała przyroda, niesamowite widoki, góry na wyciągnięcie ręki, ale niedostępne. Bo w tym kraju wprowadzono bardzo rygorystyczne obostrzenia – całkowite zamknięcie miast, wyjazd tylko z przepustką, kontrole w drodze na checkpoints, pomiar temperatury przy wjazdach do miast, godzina policyjna od 20.00 do 7.00 rano.
Szpitale, w większości wybudowane w latach 50., 60. ub. wieku, od czasu stworzenia przeszły bardzo niewielkie remonty. Każdy oddział mieścił się w oddzielnym budynku, brak centralnej instalacji gazów medycznych, więc butle trzeba było wymieniać regularnie. Przy wysokim przepływie tlenu musiały być wymieniane praktycznie non stop. Stały na zewnątrz podłączone cieniutką rurką – to było proste i dobre rozwiązanie, bo osoby zmieniające butle nie miały styczności ze strefą brudną szpitala.
Generalnie umiejętność improwizacji i radzenia sobie tym co mają, w Kirgizji jest na wysokim poziomie.
K.B.: Przykład?
M.M.: Śluzy budowali z folii budowlanej i taśmy naprawczej, w bardzo przemyślany sposób. Tak, nie wygląda to na fabryczną robotę, a z wanien schodziła emalia, ale wszystko było zgodne z normami międzynarodowymi i przestrzegając procedur można było być pewnym, że wracając ze strefy brudnej, jest się w czystej.
Ich lekarze nie znają angielskiego, ale wiedzieli, jakie są wytyczne na temat postępowania i procedur – to przetłumaczono im na rosyjski. Nie znali wiedzy, która jest tłem tych wytycznych, bo nie byli w stanie zrozumieć tekstów głównie przecież publikowanych w języku angielskim, np. na temat fizjologii choroby. O tym właśnie my im mówiliśmy.
K.B.: Polska ekipa znała tak dobrze rosyjski?
M.M.: Tak, choć nie wszyscy, więc mieliśmy też tłumacza z angielskiego na rosyjski i kirgiski.
K.B.: Misja była w kilku szpitalach?
M.M.: W sumie w sześciu. Najpierw cztery dni w Biszkeku – stolicy, w Naczelnym Szpitalu Zakaźnym Kirgistanu. Potem na południu w Osz i okolicy pracowaliśmy w sumie w 5 szpitalach. Dzieliliśmy się na 2 grupy i każda codziennie jechała do innej placówki. Głównym celem misji była obserwacja, ale wspieraliśmy ich swoją wiedzą i doświadczeniami, także tymi zdobytymi we Włoszech. Konsultowali się z nami w konkretnych przypadkach pacjentów, wypytywali, potrzebowali potwierdzenia, czy stosowane przez nich leczenie jest dobre, czy złe.
Gdy tam byliśmy to ok. 700 Kirgizów miało stwierdzone COVID-19, z czego 157 osób to personel medyczny, w tym także pracownicy biurowi szpitali, a nawet Ministerstwa Zdrowia.
Okazało się, że w zdecydowanej większości przypadków zakażeni byli lekarze, którzy pracowali w „klinikach” – tamtejszych POZ. Tam nie było procedur chroniących przed zarażeniem.
K.B.: Czy gorzej było we Włoszech, czy w Kirgizji?
M.M.: W Italii. Mieliśmy tam większość pacjentów w ciężkim stanie, a w Kirgizji – w lekkim, średnim.
O sytuacji we Włoszech zdecydowały dwie rzeczy. W wyniku gwałtownego przyrostu pacjentów oni nie zdążyli właściwie zareagować. Po drugie – wiele z tych zakażeń personelu to efekt błędów wynikających z przemęczenia, czasami rutyny: dotykania maski, nieprawidłowego zdejmowania ubrań ochronnych itp. Myśmy też to obserwowali. Popełniali je najczęściej na granicy stref – wychodzili ze strefy brudnej i już nie odkażali rąk albo nie zmieniali maski.
K.B.: Na koniec lutego aż 40 proc zakażeń w Lombardii miało miejsce w szpitalach.
M.M.: Nie dziwi mnie ta liczba, bo wtedy do szpitala przychodził każdy – covidowy czy nie. Przy dużym nawale pacjentów zdrowi zarażali się od chorych. Dlatego Włosi wprowadzili całkowity zakaz przychodzenia pacjentów do szpitali. Jeśli jesteś chory, zadzwoń na teleporadę, a jeśli jest potrzeba, będzie wizyta domowa. Kierowani do szpitali najpierw musieli przejść triage zlokalizowany poza budynkiem szpitala. Placówki zakażone Włosi opróżniali z pacjentów, dezynfekowali i wpuszczali do nich już tylko zdrowych. Jeśli ktoś był podejrzany, to pozostawał poza terenem szpitala, aż do uzyskania wyniku testów.
K.B.: Co sprawiało wam największe trudności?
M.M.: W Lombardii byliśmy wyczuleni, by stworzyć sobie bezpieczny habitat. W hotelu, który był tylko dla nas, mieliśmy 1,5 piętra do naszej dyspozycji. Przychodząc z zewnątrz, przechodziliśmy przez śluzy, ubrania naświetlaliśmy lampami UVC, braliśmy kąpiel i dopiero wtedy wchodziliśmy na pokoje. To dawało nam poczucie normalności. Na każdym kroku patrzyliśmy sobie na ręce i zwracaliśmy sobie uwagę. „Podrapiesz się kiedy indziej”, „nie dotykaj maski”, „nie poprawiaj jej”, „zdezynfekuj ręce skoro dotknąłeś” itd. Człowiek ma bardzo dużo tików i przyzwyczajeń, z których nie zdaje sobie sprawy.
Pracowaliśmy po 12 godz. na zmianę, potem tyle samo przerwy i znowu 12 godz. pracy i już 24 godz. przerwy. To pozwoliło nam na względnie normalną pracę. Co 4 godziny zmienialiśmy kombinezony, by skorzystać z WC, coś zjeść, napić się itd.
W Kirgistanie z kolei męczyło nas przemieszczanie się. Na południu mieszkaliśmy w Osz i dojeżdżaliśmy do okolicznych ośrodków, np. w Dżalalabadzie. To teren górski, do tego jeszcze wojskowe checkpointy, więc dojazd trwał długo. Tam też codziennie zmienialiśmy szpitale, więc nie do końca znaliśmy procedury na miejscu. Raz weszliśmy do strefy brudnej i wydawało nam się, że już jesteśmy poza nią, w czystej. Już rozbieraliśmy się, gdy nagle przyszedł facet w pełnym kombinezonie i coś mi przynósł. „To jest w końcu strefa brudna czy czysta?” – zapytałem. „Taka pomarańczowa” – odparł. Po czymś takim zrobiliśmy się czujni, czy aby na pewno jesteśmy w strefie czystej. Poza tym organizacja pracy w Kirgistanie była dobra. Szpital zakaźny w Biszkeku zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, jeśli chodzi o przygotowanie.
K.B.: Jakie lekcje dla Polski wyciągnęliście z Włoch i Kirgizji?
M.M.: Z Włoch – kwestię triage zewnętrznego w szpitalach. To już przenieśliśmy na warunki polskie. Po drugie – do leczenia chorych na COVID-19 potrzebny jest... tlen. Ogromne jego ilości. Okazuje się, że to wcale nie jest takie oczywiste. Gdy w Lombardii nagle przyszło duże zapotrzebowanie na tlen, to jego ilość zaczęła się kurczyć w oczach. Trzeba więc mieć spore zapasy, aby być przygotowanym na nagłe wzrosty zapotrzebowania, gdy szybko zwiększa się liczba pacjentów wymagających takiej pomocy. Potrzebna jest też wystarczająca liczba punktów do takiej terapii tlenowej – wielu chorych już po podaniu tlenu sobie poradzi.
Z Kirgizji możemy sobie przyswoić to, o czym już mówiłem – umiejętność adaptacji infrastruktury, aby standardy bezpieczeństwa były spełnione. I to można zrobić za niewielkie pieniądze.
Czwarta lekcja – by nie lekceważyć wirusa. Bo choć ponad 80 proc. chorych przechodzi to bardzo łagodnie, to dla pozostałych osób może się on skończyć w sposób różny. A postawa młodszych bywa „aaaa tam, najwyżej zachoruję”.
K.B.: Po powrocie do Polski dostrzegł pan błędy, jakie u nas robią walczący z pandemią?
M.M.: Podstawowy, który powtarzał się dość często, to postawa „jakoś to będzie”. „Może nie musimy zmieniać aż tak naszego szpitala”, „Może liczba pacjentów nie będzie tak duża”, „Może te rozwiązania, które mamy będą wystarczające”. Tymczasem to, co wydarzyło się we Włoszech nas uczy, że należy być przygotowanym na zarządzanie kryzysowe w każdym szpitalu z prawdziwego zdarzenia.
K.B.: Pan od wielu lat jeździ na misje medyczne. Czym te dwie ostatnie różniły się od tych w Mozambiku, Libanie, Ugandzie, Palestynie i innych?
M.M.: Największa różnica – teraz nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
K.B.: Terra incognita?
M.M.: Dokładnie tak. Na pozostałych misjach bardzo jasno i wyraźnie było powiedziane, co trzeba zrobić i w jaki sposób. A we Włoszech i Kirgizji codziennie dowiadywaliśmy się nowych rzeczy o COVID-19 – nieznanych objawach, sposobach terapii itd.
W obu krajach mieliśmy też poczucie konieczności współpracy. Bo problem koronawirusa dotyczy nas wszystkich i razem musimy sobie z nim poradzić.
Michał Madejski – ratownik, który uczestniczył w dwóch misjach zagranicznych polskich medyków: we włoskiej Lombardii (15 osób, głównie lekarze) oraz w Kirgizji (8 osób, w tym 3 lekarzy). W pierwszej z nich Madejski przez drugą połowę misji był p.o. kierownika misji, a od początku do końca kierował ekipą w wyjedzie do Azji Środkowej. Pierwszą misję organizował Wojskowy Instytut Medyczny wespół z Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej, a drugą – w odpowiedzi na apel WHO – zorganizował PCPM.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?