- Pani doktor to ma dobrze – powiedziała z zazdrością pacjentka, wchodząc do gabinetu. – Taka czysta, spokojna praca, nie to co na produkcji.
Byłam właśnie po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze w pogotowiu. Jedenaście wyjazdów, i to prawie na granice powiatu. Trzy na syrenie. Z tego wszystkiego tylko jedno wezwanie kwalifikowało się do interwencji, reszta to banalne przypadki, przeważnie kilkudniowe przeziębienia. (- Dlaczego wzywa pani pogotowie, można było iść wczoraj do ośrodka... – E, kto by chodził. Żeby czekać w kolejce?) lub zgoła przypadki nie wymagające w ogóle pomocy lekarskiej. Wyjazd na syrenie do bolącego nagniotka. Nie, nie żartuję, jechałam na syrenie do odcisków, tylko że wzywający podał atak serca.
Szosa była piekielnie śliska, padała marznąca mżawka. Widoczność znikoma. Na zakrętach kierowca z trudem panował nad kierownicą. Taki wyjazd bardzo męczy. Ryzykuje się życiem dla ratowania życia, trudno, taka praca. Ale czy to nie za dużo narażać trzy osoby tylko dlatego, że boli palec?
Wracaliśmy rozżaleni i wściekli. W takim wezwaniu jest coś poniżającego, jest lekceważenie i nas, i naszej pracy.
Następny wyjazd na zapadłą wieś, tym razem nie na syrenie. Normalnie. Na miejsce oczywiście nie można dojechać, droga nieprzejezdna. Około kilometra trzeba iść piechotą. Idziemy. Tymczasem rozpadało się na dobre, wylał strumyk zamieniając ścieżkę, po której szliśmy, w grząskie bajoro. W butach chlupała woda. Zmarznięta i zmęczona dowlokłam się pod wskazany adres. Nikt nie raczył wyjść, pokazać, w którym to domu. Komu by się chciało w taką pogodę, że psa szkoda wypędzić z chałupy...
– Co się stało? – pytam.
– Dziecko choruje od tygodnia. Ma wietrzną ospę, lekarz zapisał panadol i witaminy, ale nie wiem, czy dawać jeszcze, czy nie. I jakiś syrop od kaszlu bym prosiła.
– Tylko tyle? Nie chce mi się wierzyć, że musiałam przejechać blisko trzydzieści kilometrów i dwa przejść piechotą tylko po to.
– Czy nie mogła pani zapytać przez telefon?
Patrzy zdumiona: – Nie pomyślałam...
Nic nie mówię, brak mi słów. Jest już dwunasta w nocy. Tymczasem daremnie wzywają nas przez radiotelefon. Niedaleko był wypadek, motocyklista wpadł do rowu. Pomocy udzielił sanitariusz z karetki transportowej, na szczęście nic poważnego się nie stało.
– Was nigdy nie ma, jak naprawdę potrzeba – słyszę nieraz. Tak, to prawda. Byliśmy gdzie indziej, tam, gdzie nas wcale nie potrzebowano.
Jeżdżę do rana. Mam mokre buty i spodnie, nie mówiąc o kurtce. Przemoczona idę do pracy, nie ma kiedy wpaść do domu się przebrać. W gabinecie ciepło, wyschnę. Nim to jednak nastąpi, dostaję dreszczy. Robię sobie kawę, może postawi mnie na nogi.
Pacjentów mam wyrozumiałych, zgadzają się poczekać, aż wypiję. Ale jak zwykle w takich momentach, zjawia się Bardzo Ważna Osoba. Ważna Osoba może być zarówno pacjentem, jak Czynnikiem Zwierzchnim. To nie ma znaczenia.
– Poczekalnia pełna ludzi, a pani doktor sobie kawkę popija – mówi z przekąsem.
Przede wszystkim – nie pełna poczekalnia, tylko raptem dwie osoby – myślę ze złością. Wiem, że o kawce i poczekalni pełnej ludzi będzie za chwilę wiedział mój kierownik, ale o mokrych butach i nieprzespanej nocy wiedzieć nie będzie. – Słyszę, że pani się nie przemęcza – powie przy najbliższym spotkaniu.
Dopijam kawę, trzeba wreszcie zacząć przyjmować. Przez te piętnaście minut zebrało się parę osób. W międzyczasie kilka telefonów: – Czy pani doktor dzisiaj przyjmuje? – Przyjmuję, do diabła, co dzień przyjmuję. Do telefonu trzeba przejść do następnego pomieszczenia. Po piątym postanawiam nie podnosić słuchawki. Niech dzwonią.
Rzeczywiście dzwonią! Właśnie mierzę choremu ciśnienie. Przecież nie rzucę wszystkiego. A niech tam... Nie podchodzę do telefonu. Źle zrobiłam, tym razem był to Ważny Czynnik z Jednostki Nadrzędnej. – Pani nigdy nie można zastać w pracy – usłyszę później. – Dzwoniłem kilka razy, nikt się nie zgłosił.
Buty nie schną. Czuję, jak zaczyna mnie drapać w gardle. Znowu będę miała katar, jeśli się coś gorszego nie przyplącze. W zeszłym miesiącu przeleżałam trzy dni z grypą. Już krzywo na to patrzą.
– Następny proszę! – wołam.
– Pani doktor to ma dobrze – mówi z zazdrością wchodząca pacjentka. – Taka czysta, spokojna praca. Nie to co na produkcji.
Rzeczywiście. Czysta. Sucha. I spokojna.