Od kiedy w Polsce zaczęto reformować system opieki zdrowotnej, wiodącym wątkiem dyskusji są kwestie finansowania. W sytuacji permanentnych braków jest to zrozumiałe. Ale to właśnie wiele zmian organizacyjnych – które nie tyle zostały wprowadzone, co raczej samoczynnie zaszły – spowodowało, że obecny system opieki zdrowotnej w Polsce jest dysfunkcjonalny.
Ofiarami tego stanu rzeczy jako świadczeniobiorcy, podatnicy i płatnicy składek ubezpieczenia zdrowotnego jesteśmy wszyscy, ale szczególnie boleśnie i osobiście odczuwają to ci, którzy w świetle polskiej konstytucji powinni być w największym stopniu chronieni i otoczeni opieką przez system opieki zdrowotnej. Mam na myśli osoby niepełnosprawne i te w podeszłym wieku. Te dwie grupy, obok dzieci i kobiet ciężarnych, zgodnie z zapisami pkt 3 art. 68 Konstytucji RP w szczególny sposób powinny mieć zapewnioną ochronę zdrowia przez władze publiczne. Doświadczenia dnia codziennego sobie, a zapisy konstytucji sobie.
Przykłady organizacji leczenia, niedostosowanej do potrzeb tych grup, które podaję, są prawdziwe. Spotkałem się z nimi na przestrzeni ostatnich kilku lat, kiedy jako syn i zięć osób po osiemdziesiątce towarzyszyłem im w realizacji „konstytucyjnych” i „ustawowych” praw do owej szczególnej ochrony zdrowia ze strony władz publicznych. Moi rodzice, emerytowani lekarze, mimo podeszłego wieku (ojciec lat 95 i matka lat 82) wciąż bardzo sprawni intelektualnie, a do niedawna także niemal w pełni samodzielni, od kilku lat wymagają pomocy, a od kilkunastu miesięcy ze względu na liczne choroby praktycznie stałej opieki. Opiekę dzielimy z siostrą oraz opiekunkami przychodzącymi do rodziców 2–3 razy w tygodniu. Teściowe mieszkają razem ze mną i żoną. Oboje mają po 81 lat, oboje z wielochorobowością, w tym z postępującym rozwojem choroby Alzheimera, dodatkowo teść od urodzenia niepełnosprawny z trudnością porusza się z chodzikiem. Na naszej głowie są już wszystkie sprawy dotyczące prowadzenia gospodarstw domowych i wszystkich spraw urzędowych rodziców i teściów. W okresach pogorszenia się ich sprawności także pomoc w podstawowych czynnościach stanowiących o samodzielności osoby dorosłej. Życie rodziców i teściów w coraz większym stopniu toczy się wokół problemów zdrowotnych, a nasze życie – mojej siostry, żony i moje jako ich opiekunów, podobnie do życia wielu ludzi mających niesamodzielnych rodziców, wypełnia praca zawodowa i opieka nad nimi. Takich ludzi jak my już teraz w Polce jest grubo ponad milion osób, a w ciągu najbliższych kilku dekad liczba osób niesamodzielnych ze względu na wiek i stan zdrowia oraz ich opiekunów z roku na rok będzie rosła, osiągając wielkość kilku milionów osób. Obecna organizacja systemu opieki zdrowotnej już dawno przestała być adekwatna do potrzeb ludzi, szczególnie starych i niepełnosprawnych. Co będzie w przyszłości – strach pomyśleć.
Podanymi przykładami chciałbym wzbudzić refleksję osób odpowiedzialnych za organizację nawet nie systemu ochrony zdrowia jako całości, ale choćby pojedynczej przychodni, oddziału czy szpitala, tak by krytycznym okiem popatrzyli na swoją działalność i odpowiedzieli sobie na pytanie czy na pewno to, co i jak robią jest realizowane w możliwie najlepszy sposób dla tych, którym ma pomagać, służyć lub na rzecz których świadczą swoje usługi. Wybór określenia prowadzonej działalności pozostawiam każdemu według własnych preferencji. To, co opisuję, jest powszechnym udziałem setek tysięcy najstarszych Polaków i ich rodzin. Ludzie ci cierpią, czują się poniżani lub niepotrzebni, co nie powinno mieć miejsca w żadnym systemie opieki zdrowotnej. Większość z tych osób nie ma świadomości, że system opieki zdrowotnej może być zorganizowany w taki sposób, że procesy leczenia i opieki będą przebiegały tak, by godność starych ludzi była respektowana i by dostawali nie tylko to, co im się teoretycznie należy, ale przede wszystkim to, na co zasługują… jako ludzie. Piszę zatem w ich imieniu.
POZ
Lekarz POZ moich rodziców, mimo młodego wieku swoją medyczną wiedzą i sposobem bycia zyskał ich zaufanie. Pracuje w przychodni należącej do sieci przychodni POZ i AOS, do której od domu, w którym mieszkają rodzice, jest kilkaset metrów, zatem dostępność do placówki jest idealna. Problem polega na tym, że od ponad roku najpierw ojciec, a teraz także mama zostali praktycznie unieruchomieni w domu, a lekarz rodziców przyjmuje tylko 2 lub 3 razy w tygodniu. Badania laboratoryjne są pobierane tylko raz w tygodniu, zarówno w przychodni, jak i w domu pacjentów. Praktyka ostatnich miesięcy dowiodła, że taka dostępność lekarza POZ i zlecanych przez niego badań w ramach środków publicznych jest niedostateczna, więc wielokrotnie podstawowe badania laboratoryjne rodzicom robiono prywatnie, zamawiając do domu prywatną pielęgniarkę i płacąc za badania w pobliskim szpitalu. Domowymi wizytami lekarza POZ zarządzają wg jego własnych słów panie rejestratorki, więc żeby uzyskać informacje nt. wyników badań laboratoryjnych, niezbędnych na wielu konsultacjach specjalistycznych, trzeba zadzwonić z kilkudniowym wyprzedzeniem, zamówić wizytę domową lub konsultację w przychodni, tak by wypadła ona przed dniem pobierania materiału do badań. Wymaga to stałego planowania, co i kiedy trzeba załatwić, aby zgrać terminy konsultacji lekarza POZ z terminami pobrań oraz terminami konsultacji u kardiologa, endokrynologa, pulmonologa czy nefrologa. W dużej mierze robią to sami rodzice, ale coraz częściej my z siostrą. W przypadku teściów spada to na moją żonę i na mnie. Każda wizyta u lekarza wymaga naszego udziału, co nierzadko – z powodu organizacji systemu, poradni, przychodni lub szpitali, gdzie odbywają się te konsultacje – zajmuje nam kilka godzin, nierzadko nawet cały dzień.
AOS
O tym, że terminy konsultacji są odległe a czas oczekiwania to 2–6 miesięcy wiemy wszyscy. W niektórych miejscach lekarz ma wpływ na swój grafik i zlecając kolejną konsultację po wykonaniu badań np. za miesiąc, pacjent zostanie zapisany w takim terminie. Są jednak takie, gdzie grafikiem rządzi rejestracja i zapisuje na pierwszy wolny termin – to nierzadko kilka miesięcy od poprzedniej konsultacji i zupełnie niezgodnie z potrzebami monitorowania diagnostyki i leczenia zleconymi przez lekarza. Kilka lat temu ojciec poślizgnął się na oblodzonym chodniku, upadł i złamał rękę. Na SOR założono mu gips, a po tygodniu mieliśmy zgłosić się na kontrolę u traumatologa. W wyznaczonym terminie było to możliwe tylko dlatego, że skorzystaliśmy z „przywileju” dodatkowych wizyt dla kombatantów (ojciec był żołnierzem AK i walczył w Powstaniu Warszawskim). Na kolejną wizytę kontrolną za 4 tygodnie wyznaczoną przez traumatologa w gabinecie, która miała rozstrzygnąć czy można już zdjąć gips, zapisaliśmy się także wyłącznie dlatego, że skorzystaliśmy z uprawnień kombatanckich taty. Pierwszy wolny termin dla „normalnych” pacjentów był dostępny dopiero po 8 tygodniach. W trakcie czekania w kolejce do rejestracji byłem świadkiem różnych zachowań pacjentów – od odejścia z milczącą bezsilnością i akceptacją odległego terminu, przez płacz i proszenie błagalnym głosem o litość, po podniesiony głos i awantury. Najstarsi byli albo pokorni, albo błagający. Niektórzy zapisują się tylko bez zostawienia skierowania i szukają wcześniejszych terminów w innych placówkach. Tylko nieliczni znajdują, a wszyscy przy okazji tracą czas i nerwy.
Niemal wszędzie pod gabinetem trzeba swoje odczekać, ale w niektórych placówkach tłum oczekujących, ich zdenerwowanie i niezadowolenie generuje organizacja pracy. W jednych miejscach konsultacje są wyznaczane na konkretną godzinę i pod gabinetem czeka się do 10 minut. W innych dostaje się numerek i samemu należy obliczyć godzinę wejścia do gabinetu. Trzeba jednak wiedzieć, że trzeba zapytać w rejestracji, ile czasu przeciętnie trwa wizyta. Wielokrotnie uzyskałem informację, że panie nie wiedzą, ile czasu konkretny lekarz poświęca na jednego pacjenta, więc radzą „godzinkę trzeba odczekać”. Ostatnio mama miała jeden z ostatnich numerków do endokrynologa, obliczyliśmy godzinę jej konsultacji wg założenia 15–20 min na pacjenta – i niestety przyjechaliśmy o dobre 2 godziny za wcześnie. Okazało się, że kilka konsultacji trwało dłużej niż 20 minut. Niektórzy z pacjentów przed nami czekali kilka godzin, bo nie dopytali, na którą mają przyjść. Atmosfera w poczekalniach jest taka, że każdy na każdego patrzy wilkiem, awantura wisi w powietrzu, a ci, którzy „siedzą w gabinecie” za długo, już w trakcie przedłużającej się wizyty nierzadko są przedmiotem złośliwych komentarzy innych pacjentów. Narzekanie i opowieści o chorobach są wszechobecne, co nie sprzyja dobrej ocenie organizacji systemu.
Rehabilitacja
Ta miała dotyczyć teścia, lat 81, niepełnosprawnego od urodzenia, który pod naszą nieobecność w domu upadł i potłukł się. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po kilku dniach, więc po zbadaniu teścia i niestwierdzeniu poważnego urazu, zdecydowaliśmy o zapisaniu go na konsultację do ortopedy i lekarza rehabilitacji. Te wymagały skierowania od lekarza POZ. Nie było to problemem, bo mieszkamy 300 m od małej praktyki lekarza rodzinnego, z której korzystamy od lat wraz z teściami. Dostanie się do ortopedy i lekarza rehabilitacji wymagało oczekiwania ponad 2 miesiące, ale otrzymane od nich skierowanie na zabiegi i ćwiczenia usprawniające – które ze względu na niesamodzielność teścia miały odbywać się w domu – okazało się bezwartościowym świstkiem papieru. Terminy na zabiegi w dużej, kompleksowej przychodni POZ i AOS, w której odbyły się obie konsultacje były dostępne dopiero za 4 miesiące, a ćwiczenia w domu nie wcześniej niż za pół roku. Oznacza to podjęcie rehabilitacji po upływie ok. 8 miesięcy od urazu. Obdzwoniliśmy lub objechaliśmy kilka innych przychodni i terminy są podobne. Prócz tego w przychodni, w której odbyła się konsultacja teścia zarówno ja, jak i moja żona spotkaliśmy się z tak niekulturalną i niekompetentną obsługą ze strony personelu średniego i administracyjnego, a także brakiem empatii ze strony konsultujących lekarzy, że tylko brak czasu sprawił, iż nie zgłosiliśmy skargi na te osoby do dyrekcji placówki. Zdecydowaliśmy nie korzystać z niej nigdy więcej. Ćwiczenia w domu zamówiliśmy prywatnie, a na zabiegi będziemy wozić teścia do innej placówki.
Opieka szpitalna
Ze szpitalami mamy różne doświadczenia – i bardzo dobre, i bardzo złe. Dobre są związane z tymi, w których rodzice mieli szczęście trafić na kompetentnych i empatycznych lekarzy, pielęgniarki oraz inny personel. Nie ma to związku z wielkością szpitala czy oddziału, bo takich ludzi można spotkać zarówno w szpitalach miejskich, jak i klinicznych. Przykładów na złą organizację świadczeń szpitalnych mógłbym podać wiele i to ze szpitali każdej wielkości. Oto jeden z nich.
Niedawno towarzyszyłem mamie przy przyjęciu do szpitala na procedurę biopsji cienkoigłowej wykonywaną w trybie jednodniowym. Termin przyjęcia był podany telefonicznie wraz z informacją, że po skierowanie mama ma się zgłosić na konsolę pielęgniarek na jednym z odcinków oddziału o godz. 7.30. Oddział jest zlokalizowany na VII piętrze, w jednym z kilku bloków dużego szpitala klinicznego. Przyjechaliśmy na czas, mama na wózku inwalidzkim (naszym własnym, bo znalezienie wózka w szpitalu i wypożyczenie go na nieznany czas jest niemożliwe), ja w charakterze kierowcy i opiekuna. Przepchałem wózek przez niemal całą długość szpitala, wjechaliśmy windą na VII piętro i zapytałem pierwszą napotkaną pielęgniarkę, gdzie możemy zapisać się na jednodniową hospitalizację. Dopiero trzecia zapytana o to pielęgniarka wiedziała, gdzie są wypisane skierowania do szpitala, znalazła je i odesłała nas do Izby Przyjęć na parter. Zjechaliśmy tam windą, odstaliśmy swoje w kolejce wraz z innymi pacjentami do przyjęć na jednodniowe hospitalizacje, którzy jak my najpierw byli po nie na różnych oddziałach całego szpitala – tylko po to, by w izbie przyjęć założyć kartę i podpisać oświadczenia o zgodach na leczenie oraz przekazywanie informacji o stanie zdrowia oraz dostępie do dokumentacji medycznej. Z założoną historią choroby pojechaliśmy windą na VII piętro, oddaliśmy kartę pielęgniarce na tym samym odcinku, gdzie odebraliśmy skierowanie i zostaliśmy odesłani na przeciwległy kraniec długiego pawilonu szpitala, do sali hospitalizacji jednodniowych. Tam, po kilkudziesięciu minutach oczekiwania i wielokrotnego wyszukiwania w szpitalnym systemie zleceń, pielęgniarka poprosiła mamę na pobranie krwi. Od momentu, kiedy kazano nam się zgłosić po skierowanie do szpitala do pobrania krwi minęły blisko 2 godziny. W tym czasie trzykrotnie jechaliśmy windą i około półtorej godziny czekaliśmy na wykonanie czynności administracyjnych lub medycznych, które łącznie zajęły nie więcej niż 15 minut, angażując co najmniej 4 osoby personelu administracyjnego i pielęgniarskiego. Procedura biopsji, na wykonanie której przyjechaliśmy, nie została wykonana, bo ocena USG wykonanego przez lekarza, który miał robić biopsję nie potwierdziła lokalizacji przytarczyc, na co „tylko z pewną dozą prawdopodobieństwa wskazywała scyntygrafia szyi” wykonana kilka tygodni wcześniej. Ponieważ zarówno scyntygrafia oraz USG uwidoczniły guzek tarczycy, o czym dowiedzieliśmy się od lekarki rozmawiającej z nami na korytarzu, zlecono mamie, w celu oceny czy nie jest to zmiana złośliwa, pilne wykonanie biopsji tej zmiany. O terminie kolejnego USG i biopsji zostałem poinformowany dwa dni później, odbierając kartę wypisową z jednodniowej hospitalizacji. I tak oto, poświęcając łącznie kilka godzin, w większości na czekanie oraz jeżdżenie tam i z powrotem, dowiedzieliśmy się, że za 3 dni znów musimy przyjechać do tego samego szpitala, tym razem do pracowni USG, gdzie robi się biopsje cienkoigłowe tarczycy. Ten zabieg był wykonany bardzo sprawnie – USG i biopsje są tam wykonywane niemal jak na taśmie fabrycznej. Przyjechaliśmy na wyznaczoną godzinę i sam zabieg trwał kilka minut. Niemniej, wymagało to ponownego przywiezienia mamy do szpitala i transportowania jej wózkiem. Zajęło to kolejne godziny i mnie, i mamie oraz siostrze, która kolejny raz musiała zostać w domu z ojcem.
Jak widać, przytoczone przykłady na niedostosowanie organizacji świadczeń zdrowotnych do potrzeb ludzi starych i ich opiekunów tylko w niewielkim stopniu jest skutkiem niedoborów w zakresie finansowania ochrony zdrowia. W dużo większym stopniu, a nierzadko w całości, to efekt złej organizacji pracy, braku wyobraźni, empatii lub nawet elementarnej kultury pracowników konkretnych podmiotów leczniczych działających w systemie, w którym stary i niedołężny pacjent nie jest bynajmniej tym, o którego się dba szczególnie. Wiele wskazuje na to, że obecnie rządzący popełniają dokładnie ten sam błąd, który popełnili ich poprzednicy, upatrując poprawy sytuacji w likwidacji NFZ i zmianie sposobu finansowania systemu, a nie w zmianie jego organizacji i wynikających z tego procesów oraz zachowań odczuwalnych przez pacjentów i ich rodziny.