Rozmowy ostatniej szansy między przedstawicielami Porozumienia Rezydentów OZZL a ministrem zdrowia, do których doszło 5 stycznia, zakończyły się fiaskiem. – Państwo rezydenci chcieli rozmawiać tylko o pieniądzach – mówił przed kamerami minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. – O czym mieliśmy rozmawiać, skoro fundamentalnym problemem systemu są właśnie pieniądze? – dziwią się młodzi lekarze.
5 stycznia, późne popołudnie. Przedstawiciele lekarzy stawiają się w siedzibie Rzecznika Praw Pacjenta, do której dostali zaproszenie od ministra Konstantego Radziwiłła. Czekają, w końcu pojawia się sam minister ze współpracownikami. I – to niespodzianka – minister Marek Suski, szef gabinetu doradców premiera Mateusza Morawieckiego. Ma być gwarantem porozumienia. Znakiem, że rząd problemy systemu ochrony zdrowia i postulaty rezydentów traktuje poważnie. – Chcemy się dogadać dla dobra pacjentów – mówi dziennikarzom Konstanty Radziwiłł.
Nieoficjalnie wiadomo, że rezydenci są gotowi znacząco złagodzić żądania. Że przystaną na 6 proc. PKB na ochronę zdrowia, jeśli rząd da pisemne gwarancje, że ten poziom zostanie osiągnięty nie w 2025 roku, a dwa, trzy lata wcześniej. Graniczną datą ma być 2023 rok. To graniczny warunek – bez jasnej deklaracji rządu nie chcą rozmawiać o niczym innym, również o podwyżkach dla młodych lekarzy, zmianach w kształceniu specjalizacyjnym. Wydają się zdeterminowani. Niezłomni, jak powiedział o nich kilkadziesiąt godzin wcześniej prof. Cezary Szczylik, legenda polskiej onkologii, ordynator Oddziału Onkologii Klinicznej Europejskiego Centrum Zdrowia Otwock. Ale widać też szczerą wolę porozumienia. – Jesteśmy gotowi wrócić do klauzul opt-out. Pracować o wiele więcej, niż przewiduje prawo pracy. Rozumiemy, że systemu ochrony zdrowia nie zmieni się z dnia na dzień – deklarują liderzy PR OZZL tuż przed spotkaniem.
A jednak – Marek Suski wychodzi w trakcie rozmów. Przed 21.00 staje się jasne, że kolejne spotkanie zakończyło się fiaskiem. – Ministerstwo przyszło zupełnie nieprzygotowane – tłumaczą rezydenci. – Państwo rezydenci chcieli rozmawiać tylko o pieniądzach – ripostuje Konstanty Radziwiłł. Obie strony deklarują jednak, że być może spotkają się ponownie. Że przeanalizują propozycje. Że jest jeszcze pole do negocjacji.
Coraz wyraźniej widać jednak, że po pierwsze lekarze nie mają zaufania do Konstantego Radziwiłła, a po drugie, że powątpiewają w jego moc sprawczą. Domagają się rozmów bezpośrednio z premierem Mateuszem Morawieckim. Jedyną osobą, która może wydać wiążącą decyzję w sprawie ich głównego postulatu, by pieniędzy w ochronie zdrowia przybywało szybciej. Skokowo.
Tego chcą, jak mówi Damian Patecki, wiceprzewodniczący PR OZZL, nie tylko liderzy, ale wszyscy lekarze, którzy zdecydowali się na wypowiedzenie klauzuli opt-out. – Jeśli rząd przedstawi na spotkaniu propozycję podwyżek dla nas, a nie da gwarancji w zasadniczej kwestii, nie będzie porozumienia – mówi. Z jednym z liderów Porozumienia Rezydentów rozmawiam dokładnie 24 godziny przed informacją, że minister nie porozumiał się z rezydentami. I już wtedy Damian Patecki przewiduje taki scenariusz. – Oni nie mogą ogłosić, że przyjmują nasze warunki. Bo to by znaczyło, że wygraliśmy.
Brzmi pesymistycznie, ale ocena jest trafna. Przecież zaledwie 3 stycznia, podczas specjalnego posiedzenia sejmowej Komisji Zdrowia, Konstanty Radziwiłł po raz kolejny prezentuje rządową narrację w sprawie protestu lekarzy: sprawy w ochronie zdrowia idą w dobrym kierunku, Prawo i Sprawiedliwość podejmuje historyczne decyzje (w sprawie wzrostu wynagrodzeń pracowników medycznych i wzrostu nakładów na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB), sieć szpitali jest sukcesem, system staje się coraz bardziej szczelny, pojawiają się w nim dodatkowe pieniądze. Jednym słowem, rząd chce dobrze. Protest lekarzy? To dzieło niewielkiej grupki, a ewentualne zawirowania w pojedynczych szpitalach są nagłaśniane i wyolbrzymiane przez media. Radziwiłł posuwa się do oskarżeń o „medialną ustawkę”. Chodzi o materiał jednej ze stacji telewizyjnych z Rzeszowa. – Reporter z Warszawy pojawił się pod poradnią nocnej pomocy lekarskiej w Nowy Rok, żeby pokazać kartkę, że poradnia nie działa. Taki kawał drogi! – oburza się minister, triumfalnie informując, że po pierwsze, najbliższa poradnia NPL funkcjonuje w odległości 5 minut jazdy samochodem, po drugie – że i ta zamknięta „już działa”. Żaden z posłów nie zadał ministrowi oczywistego pytania, że być może – skoro pacjentów, jego zdaniem, mogłaby zabezpieczać jedna poradnia – sama koncepcja poradni NPL w każdym szpitalu sieciowym jest błędna. Mówią o tym sami lekarze, którzy nie chcą w „wieczorynkach” pracować, skarżąc się na tłumy pacjentów, którzy przychodzą z błahymi dolegliwościami, na przykład trwającą kilka godzin podwyższoną temperaturą. – NPL to nic innego jak danie pacjentom złudzenia, że mają łatwy dostęp do opieki medycznej. Kosztem przepracowania lekarzy, a i tak ci, którzy rzeczywiście potrzebują pilnej pomocy, muszą trafić na SOR, bo lekarz NPL nie zleca na przykład badań diagnostycznych – wyliczają.
Ministerstwo podkreśla znikomy – obejmujący kilka procent lekarzy – zasięg akcji wypowiadania klauzul. Minister zapewnia, że chaosu w ochronie zdrowia nie ma, ale jednocześnie przyznaje – chyba po raz pierwszy tak otwarcie – że system ochrony zdrowia w Polsce jest oparty na założeniu, że lekarze pracują znacznie powyżej norm Kodeksu pracy. – Medycyny nie można się nauczyć od 8.00 do 16.00 – podkreśla podczas posiedzenia Komisji Zdrowia, a lekarze-posłowie PiS idą mu w sukurs, wyliczając, jak dużo pracowali, gdy byli młodzi. Tę narrację podziela wielu lekarzy specjalistów, którzy w systemie „swoje odcierpieli”. Młodzi lekarze apelują do starszych kolegów o solidarność, po cichu przypominając, że gdyby lekarze bardziej zdecydowanie protestowali dziesięć, kilkanaście lat temu, dziś i oni, i pacjenci byliby w nieporównywalnie lepszej sytuacji.
Co będzie dalej? Na początek stycznia liczba wypowiedzianych klauzul opt-out waha się od 3,5 tysiąca (resort zdrowia) do 5 tysięcy (szacunki lekarzy). W kilkunastu szpitalach poważne problemy wynikające z niedoborów kadrowych już stały się faktem (zamknięte, zawieszone oddziały internistyczne i pediatryczne, problemy z obsadą dyżurów w poradniach NPL). Narodowy Fundusz Zdrowia wysłał już pierwsze kontrole do placówek, by sprawdzić ich możliwości w realizowaniu kontraktu. Dyrektorzy są zdeterminowani, by zapewnić ciągłość pracy placówek. Wiedzą, że w przeciwnym razie Fundusz sięgnie po kary, zaś nawet jeśli nie wymierzy najdotkliwszej – wypowiedzenia kontraktu – to problemy z wykonaniem ryczałtu mogą pogorszyć kondycję finansową placówki. W efekcie – postawić pod znakiem zapytania sens jej funkcjonowania.
Bo protest lekarzy może popchnąć Ministerstwo Zdrowia do działań bardziej radykalnych. Zwiastunem jest propozycja, by lekarze mogli zabezpieczać podczas dyżuru więcej niż jedną jednostkę organizacyjną szpitala. Czyli – więcej niż jeden oddział i poradnię. Przygotowane tuż przed świętami Bożego Narodzenia projekty rozporządzeń (z trzydniowym terminem konsultacji) zostały gwałtownie oprotestowane przez samych lekarzy. – Nie można gasić pożaru, polewając go benzyną – komentował wzburzony prezes Naczelnej Rady Lekarskiej dr Maciej Hamankiewicz. Polska Federacja Szpitali wyraziła kierunkowe poparcie dla pomysłu resortu zdrowia, przypominając, że dyrektorzy szpitali wielokrotnie zwracali uwagę, że normy obsady lekarskich dyżurów są niepotrzebnie wyśrubowane, ale wielu dyrektorów nie kryje obaw, że forsując elastyczne grafiki w atmosferze konfliktu, ministerstwo de facto przekreśla – przynajmniej na kilka lat – perspektywę wprowadzenia tego rozwiązania. – Przy ostrym sprzeciwie lekarzy nie da się tego wprowadzić – ocenia dr Maciej Piróg, doradca zarządu Konfederacji Lewiatan. Do tego dochodzi więcej niż pewny sprzeciw pielęgniarek. – W przypadku, gdy lekarz dyżuruje jednocześnie na kilku oddziałach, to siłą rzeczy wiele jego obowiązków spadnie na pielęgniarki. To budzi nasze duże zaniepokojenie – mówiła podczas posiedzenia Komisji Zdrowia Zofia Małas, prezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych.
Eksperci szacują, że gdyby wszyscy lekarze zatrudnieni w szpitalach – bez względu na formę prawną – ograniczyli czas pracy do 48 godzin tygodniowo, w jednej chwili trzeba byłoby zamknąć nawet 40 proc. oddziałów i szpitali. To niemal dokładnie tyle, ile wynosi „przerost” łóżek szpitalnych w stosunku do średniej europejskiej. Zbyt duża liczba łóżek to jeden z nierozwiązywalnych od lat problemów polskiej służby zdrowia, z którym politycy nawet nie próbują się zmierzyć. Może się okazać, że protest lekarzy i w tej sprawie okaże się przełomem. To byłoby z korzyścią dla systemu i dla pacjentów. Pod warunkiem że ministerstwo i rząd zapanują nad procesem i z siatki szpitali znikną te, które są zbędne. Nie zaś te, które nie będą się potrafiły obronić przed niekontrolowanym odpływem kadry i utratą kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia.