W ostatnich dniach kwietnia minister zdrowia Konstanty Radziwiłł po raz kolejny zwrócił uwagę na problem znacznej liczby osób nieobjętych ubezpieczeniem zdrowotnym. Zgodnie z informacją podaną przez ministra w 2015 roku było ponad pół miliona osób, które zgłosiły się do placówek opieki zdrowotnej i dowiedziały się, że będą musiały zapłacić za leczenie z powodu braku ubezpieczenia. Mowa o osobach mających obywatelstwo polskie i mieszkających w kraju. Wypomniał to nam zresztą ostatni raport OECD „Health at a Glance 2015” oceniający stan ochrony zdrowia w 34 rozwiniętych krajach świata. Z raportu wynika, że we wszystkich państwach OECD istnieje powszechny dostęp do służby zdrowia z wyjątkiem USA, Grecji i Polski. Nie powinno więc nikogo zaskakiwać, że sprawa ta budzi niepokój ministra odpowiadającego za zdrowie publiczne. Dziwić może jedynie fakt, że poprzedni rząd, mający w swoim składzie aż trzech lekarzy, nic w tej sprawie nie zrobił.
Artykuł 68 Konstytucji RP mówi jasno, że „obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”. Dzisiaj, jeśli ktoś nie podlega obowiązkowi ubezpieczenia, np. jest zatrudniony wyłącznie na podstawie umowy o dzieło, automatycznie nie ma prawa do opieki finansowanej ze środków publicznych. Gdy ktoś nie osiąga żadnych dochodów, a nie zarejestrował się jeszcze jako bezrobotny, również tego prawa nie ma. Można oczywiście ubezpieczyć się dobrowolnie, ale składka jest wówczas bardzo wysoka (liczy się ją od przeciętnego wynagrodzenia) i wynosi ok. 380 zł. Kogo na to stać? Na starcie trzeba jeszcze uiścić jednorazową opłatę dodatkową, której wysokość zależy od długości przerwy w ubezpieczeniu i może ona wynieść nawet kilka tysięcy złotych. Jedynym pocieszeniem jest to, że w rozliczeniu rocznym PIT składkę do wysokości 7,75% można odliczyć od podatku. Oczywiście, jeśli podatek jest odpowiednio wysoki. Fakt faktem, że ubezpiecza się dobrowolnie zaledwie kilka procent osób nieobjętych obowiązkiem ubezpieczenia i wiele z nich to obcokrajowcy.
Gorzej przedstawia się sytuacja, gdy ktoś jest przekonany, że podlega ubezpieczeniu i podpisuje takie oświadczenie przy przyjęciu do szpitala. W styczniu jeden z czołowych dzienników opisał historię 20-letniej mieszkanki Warszawy, która ma zwrócić NFZ-owi 93 tys. zł za leczenie w szpitalu. Osoba ta jakiś czas wcześniej wymagała nagłej hospitalizacji. Przy przyjęciu do wysokospecjalistycznego ośrodka system eWUŚ pokazał, że nie jest ubezpieczona. Pacjentka będąc przekonana, że ubezpieczenie ją obejmuje (była wówczas uczennicą), i wiedząc, że eWUŚ bywa zawodny, podpisała stosowne oświadczenie. Późniejsza kontrola NFZ ujawniła jednak, że ubezpieczenia nie było i zgodnie z prawem trzeba zwrócić koszty drogiego leczenia. Okazało się, że rodzice pacjentki, choć byli bezrobotni, nie zarejestrowali się w urzędzie pracy i nie zgłosili dorosłej, ale uczącej się jeszcze córki, do ubezpieczenia. Toż to czysty absurd.
Co zatem zrobić? Jak najszybciej objąć wszystkich Polaków regułą odnoszącą się dzisiaj do dzieci (do 18 r. ż.) oraz kobiet w okresie ciąży, porodu i połogu. Osoby te, jeśli tylko mają obywatelstwo polskie i mieszkają w kraju mają prawo do publicznej opieki zdrowotnej również wtedy, gdy nie mają ubezpieczenia. Koszty ich leczenia pokrywa budżet. Z taką decyzją nie trzeba czekać na likwidację NFZ. To można zrobić już teraz. Koszty w sumie duże nie będą, a korzyści społeczne trudno przecenić.