Był 19 maja 2004 roku. Ponad dwa tygodnie wcześniej Polska weszła do Unii Europejskiej. Tego dnia po raz pierwszy stanęłam jako polski lekarz przed niemieckim pacjentem w niemieckim szpitalu.
Przekraczając progi supernowoczesnego obiektu, mając zagwarantowaną 10 razy wyższą pensję niż w stołecznej Warszawie, miałam poczucie, że wkraczam w świat innej medycyny. Wolnej od problemów finansowych, z rozwiniętą diagnostyką. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, iż pozory czasem mylą.
Łączyłam z nowym miejscem pracy wiele ambicji, oczekiwałam spełnienia i z dzisiejszej perspektywy mogę już powiedzieć, że ono nie nadeszło. Emigracja za chlebem, jak i zawodowa, nie była jeszcze wtedy tak rozpowszechniona jak teraz, i nie docierały głosy, iż zagranica "to niekoniecznie raj miodem i mlekiem płynący". Tęsknota za rodziną, Ojczyzną, która stała się tu dopiero ojczyzną przez duże "O". To właśnie przez wiele nocy nie pozwalało zasnąć. Zastanawiałam się, dlaczego dokonałam takiego właśnie wyboru i złożyłam wymówienie w szpitalu, gdzie moi pierwsi nauczyciele przekazywali mi wiedzę i doświadczenie, którego darmo było szukać gdzie indziej.
Ale potem nadszedł koniec miesiąca, a wraz z nim pierwszy zarobek. Starczyło na wszystko i jeszcze zostało. Mijał dzień za dniem. I z czasem zaczęła budzić się chłodna konsternacja. Prysnął tak popularny mit medycyny zachodniej. Diagnostyka, mogłoby się wydawać doskonale rozwinięta, w wielu przypadkach wynikała... z "szukania po omacku". Trzeba przyznać, że polski lekarz, mimo braku środków na szeroką diagnostykę, posiada doskonałą i ugruntowaną wiedzę, wielokrotnie przewyższającą czułość trzeciej w ciągu tygodnia tomografii komputerowej. I nie chodzi tu tylko o koszty, które te badania pochłaniają, ale również o pacjenta pochłaniającego kolejną dawkę promieniowania. Dowodem na to jest wiele diagnoz polskich kolegów lekarzy, których weryfikacja z poziomu izby przyjęć znajdowała swoje potwierdzenie w wyniku badania obrazowego. Chylę czoło przed polskim medykiem – wiedzieć, czego się szuka, jest połową sukcesu.
Owszem, warunki pracy, jak i pobytu w zachodnich szpitalach, są lepsze niż w Polsce. Ale biorąc pod uwagę nakłady na opiekę zdrowotną w kraju i na Zachodzie, aż dziw, iż polskie lecznictwo funkcjonuje; diagnozuje i leczy. Przy kilkakrotnie wyższej składce zdrowotnej można by oczekiwać cudów, które nie zawsze następują. Za granicą na podstawie podobnych kryteriów przyjmuje się pacjentów do szpitali i podaje im te same leki. Tak samo jak w Polsce jeżdżą ambulanse (może tylko trochę wolniej niż polskie!).
Chyba nie było mi tam do końca tak dobrze, choć szpital kusił innymi propozycjami, a wraz z moim odejściem straciłby kilka tysięcy euro, które zapłacił za mnie "łowcą głów". Po prawie półtora roku pobytu powoli podjęłam decyzję o powrocie do kraju. Zaskoczyłam tym rodzinę i znajomych. Ja wiedziałam jedno – w porównaniu z poziomem medycyny w polskim szpitalu ciężko byłoby mi powiedzieć, iż dokonałam spektakularnych postępów.
Zaczęłam wszystko od nowa. I choć tym razem było łatwiej żyć za 1000 zł, była to nadal ta sama suma. Ale byłam ze swoimi. Miałam wspaniałego Ordynatora, Koleżanki i Kolegów. Podjęłam decyzję, by zdawać na specjalizację – czytaj: wrócić do Polski na stałe. Ale znów szybko nadeszło rozczarowanie – brak wolnych miejsc specjalizacyjnych na wymarzoną neurologię. Równocześnie zrodziła się możliwość pracy i specjalizowania się w neurologii w Niemczech, z których właśnie wróciłam. Wyjeżdżając ponownie, miałam nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
Pierwsze dni stanowiły kompletne zaskoczenie liczbą zlecanych badań i, powiedziałabym, wymiernych efektów terapeutycznych, czyli krótko mówiąc: "badamy, prześwietlamy, ale nadal niewiele z tego wynika". Lecz w sumie nie badamy my, tylko maszyny do tomografii komputerowej, rezonansu magnetycznego i całej nowoczesnej diagnostyki. I gdzieś w tym wszystkim gubi się neurologiczny "młotek" – prosty przyrząd, który doświadczonemu lekarzowi pozwala postawić diagnozę już w ambulatorium. Wtedy wiedziałam, że po raz drugi i ostatni wracam do Polski. Po zdanych egzaminach uzyskałam specjalizację z medycyny rodzinnej. Teraz jestem blisko ludzi, z którymi łączy mnie coś, czego nie da się określić. Choć zarabiam mniej, to oczywiste. Ale nie mam już w sobie tyle buntu, co kiedyś, by "płynąć pod każdą banderą".
Szkoda mi polskich pacjentów, których opuszczają doskonali specjaliści. Trudno im się jednak dziwić, biorąc pod uwagę karygodnie niskie zarobki. Pomimo to mam nadzieję, że wielu kolegów lekarzy wróci, a przywiozą ze sobą pozytywne doświadczenia.
Patrząc obecnie z perspektywy lekarza rezydenta w praktyce lekarza rodzinnego i biorąc pod uwagę finanse, które proponuje NFZ, nie posiadając takiego zaplecza, jak koledzy z zagranicy – mogę śmiało powiedzieć, iż organizacja i leczenie na Zachodzie nie wygląda aż tak odmiennie. Tam za pacjentem idą konkretne pieniądze, ale często dopiero dodatkowe ubezpieczenie zapewnia wyższą jakość usług. Pomimo że nakłady na opiekę zdrowotną są w Polsce najniższe w Europie, to właśnie np. w jednym z krajów zachodnioeuropejskich u pacjenta powyżej 65. roku życia, który nie jest dodatkowo ubezpieczony, nie refunduje się dializy, by-passów czy też protezowania stawów biodrowych.
I choć patrząc z perspektywy pacjenta nie zawsze czujemy się usatysfakcjonowani, to nie zapominajmy o tym, że niemiecki pacjent płaci za każdą pierwszą wizytę w kwartale 10 euro. A i do pierwszych kilku dni pobytu w szpitalu dopłaca z własnej kieszeni. Kilka razy byłam świadkiem sytuacji, gdy pacjenci decydowali się jednak opuścić szpital, bo były to dla nich koszty nie do pokrycia. I choć w bogatych Niemczech były to sytuacje wyjątkowo rzadkie, nie można mówić, że nie istnieją.
W żadnym kraju na świecie państwo nie jest odpowiedzialne za nasze zdrowie, bo nawet najdoskonalszy system opieki zdrowotnej nie zastąpi prawidłowego i zdrowego stylu życia.
Wiem jedno – zostaję w Polsce. Z nadzieją, że któregoś dnia pacjenci i lekarze doczekają lepszego jutra, według swoich wyobrażeń.
Nadzieja przecież umiera ostatnia...