Niedziela
Telefon zadzwonił rano, co nie wróżyło nic dobrego: dziadek ma wysoką gorączkę i duszności, droga nieprzejezdna. Nie, nie mogą odśnieżyć, trzeba by mieć ciężki sprzęt, a nie mają. Pozostaje jazda wierzchem. Mam dwie możliwości: albo przez las, gdzie śnieg nie potworzył dwumetrowych zasp, albo droga na Mszanę Górną i skręt na Łętowe, a potem już prosto na osiedle, gdzie czeka pacjent. Wybrałam drogę przez las.
Początkowo jechało się dobrze, ściągano tamtędy dłużycę, powstał więc wąwóz wyrobiony przez konie i pnie drzew. Ale dalej już biało i równo, na szczęście śnieg był lekki, puszysty, koń szedł ostrożnie, nigdzie nie było śniegu więcej jak po brzuch konia. Niedługo to jednak trwało. Po przejechaniu około 100 metrów koń zatrzymał się, zachrapał i zaczął się cofać. Gdzieś było tu mokradło, zbutwiałe stare drzewa, liście i igliwie powodowały, że nie zamarzało nawet w największe mrozy, a pod taką śnieżną pierzyną – szczególnie. Trudno, trzeba zawrócić. Cała droga zajęła mi około 3 godzin, nie ma już dziś co się tam pchać.
W sąsiednim domu mieli telefon: zadzwoniłam informując, że nie dojechałam i poradziłam wezwać pogotowie. Dziadek nie chciał, zresztą pogotowie też nie dojedzie, skoro ja nie dojechałam.
Poniedziałek
Z samego rana zatelefonowałam dowiedzieć się o stan dziadka i czy może jednak wezwali pogotowie? Nie wezwali. Poleciłam przyjechać po mnie saniami z mocnymi końmi i dorzecznym furmanem. Do torby wzięłam wszystko, co by mi mogło być potrzebne.
Po dwóch godzinach zajechały sanie, dwa ciężkie konie od zrywki i trzech młodych chłopów. Czy jeden by nie wystarczył? Włożyłam baranicę i wsiadłam do sań. Chłopi stanęli na płozach, dwóch z prawej strony, jeden z lewej. Coś mi mówiło, że nie będzie to łatwa jazda.
Padał śnieg, a porywisty wiatr wyrównywał wszelkie ślady. Szosą jechało się jednak nieźle, poprzedniego dnia przysłano pług wirowy. Tylko pobocza wyglądały jak brzegi kanionu. W jednym miejscu, po lewej stronie, gdzie tak na oko powinna być droga na Łętowe, wbita była gałąź.
- Skręcamy, pani doktor będzie się dobrze trzymać.
Chłopi zeszli z płóz, konie przyzwyczajone do pokonywania nie takich przeszkód zebrały się w sobie i jednym skokiem znalazły się na wale odrzuconego śniegu, twardego i ubitego. Lejce wypadły woźnicy z rak, konie stanęły. Dalej już nic nie było widać, tylko równą biel. Jechaliśmy na wyczucie. Droga, co wiedziałam, nie szła prosto, a wiła się, w jednym miejscu dosyć ostro skręcając w prawo. Nagle lewy koń stracił grunt pod nogami i z kwikiem wpadł w głęboki, a niewidoczny rów, zawisając na chomącie. Wyskoczyłam w śnieg. Chłopi wyjęli z sań leżące na dnie drągi i podłożyli pod zapadającego się konia. Drugim pociągnęli w prawo, pomału oba konie znalazły się na drodze. Pojechaliśmy dalej, z obu stron był już las, jechało się spokojnie. Niemniej, gdy wysiadałam przed domem chorego, miałam uczucie, że moje nogi są z waty.
Dziadek, ponad siedemdziesięcioletni, miał silną gorączkę i duszności, majaczył. W płucach grała mu cała orkiestra, serce biło szybko i nierówno.
Założyłam venflon, podałam aminophillinę, wypisałam skierowanie do szpitala.
Dziś się już nie da więcej zrobić, pacjent musi czekać do rana.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Zapadał już zmrok. Z za lasu odezwał się ni to zaśpiew, ni to wycie. To wadera wołała szczeniaki.
Stado, liczące jakieś sześć wilków, odpowiedziało z drugiej strony. Konie nie zareagowały, wilki były u nas zawsze.
Wtorek
Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia zadzwoniłam na pogotowie, zamawiając karetkę, która musi jechać w kierunku na Szczawę: tam będzie odgarnięty śnieg, a pacjenta dowiozą saniami przez Łętowe do skrzyżowania w Mszanie Górnej. – O ile dojadą – zastrzegała dyspozytorka.
Dojadą, dojadą, droga jest całkiem dobra, uspakajałam, wbrew oczywistym faktom. No, ale jak już wyjadą, to niech się sami martwią. Przezornie wezmą zapewne łopaty.
Dojechali. Dziadek, według oceny rodziny, był już lepszy, jeszcze wieczorem postawili mu bańki i dali herbaty z psiną, więc na pewno wyzdrowieje.
Zatelefonowałam do szpitala. Nie było źle, widocznie ta psina pomogła. Nawet nie trzeba było pod tlen. Po dwóch tygodniach dziadek wrócił do domu.
A mnie tak chodziło po głowie, że pogotowie ma wyjechać w trzy minuty i dotrzeć do chorego w dwadzieścia minut. Tylko ciekawe jak. Ten pacjent dotarł do szpitala najszybciej, jak było można, to znaczy trzeciego dnia.
Środa
Obudził mnie dźwięk dzwonka, ciągły, uporczywy, nie dający ochłonąć, by spokojnie otworzyć drzwi.
- Pali się, że dzwonicie jak do pożaru? – burknęłam.
- Nie, tylko żona rodzi, pogotowie już wezwane, ale nie zdąży...
W pośpiechu pobiegłam za szczęśliwym ojcem. Na szczęście, to tylko parę domów dalej. Pierwsze dziecko, ale nie powinno być kłopotów.
Kłopoty były. W domu ni żywej duszy, ojciec poleciał na drogę czekać na karetkę, babka, która sama urodziła dziewięcioro dzieci, przestraszyła się i uciekła. Na dodatek zapomniałam włożyć okularów, bez których widzę tak mniej więcej, znaczy mniej tak, a więcej nie.
Rodząca, na niczym nie przykrytym tapczanie, pojękuje raz ciszej, raz głośniej, o pomocy z jej strony nie ma co marzyć.
Gdzie bywa pościel? Staram się myśleć logicznie, zdana na własne siły. Przeważnie w szafie. A szafa – w którymś z pokoi. Jest!! Wyciągam na chybił-trafił, nie wiem: prześcieradło, czy poszwa, podkładam pod pośladki kobiety.
Bóle coraz częstsze, pokazuje się już główka. Boże, ręcznik! Nożyczki!
Ręcznika nie znalazłam, za to znalazłam pieluchy. Nożyczki, tępe jak nieszczęście, leżały na maszynie do szycia. Nadal ani ojca, ani babki, ani pogotowia. Nic to, nie takie rzeczy przeżywałam.
- No, kochana, przeć! – Na szczycie bólu nacinam tępymi i zgoła niejałowymi nożyczkami krocze, by nie pękło. Ledwo odłożyłam nożyczki, gdy ukazał się już cały chłopczyk. Czekam aż pępowina przestanie pulsować, zawiązuję w połowie i nie przecinam. Po paru minutach słyszę warkot motoru, karetka przyjechała. Akurat, gdy już po wszystkim. No, dalej to położna się zajmie. Myję skrwawione ręce i do domu.
Czwartek
Wezwano mnie do babki z nadciśnieniem mieszkającej w osiedlu, do którego nawet latem trudno dojechać. Wszystkie, nazwijmy to drogi prowadziły w głębokich parowach, przypominających kanion Kolorado. Od dawna nikt tamtędy nie jeździł, a ostatnie dni obfitowały w znaczne opady śniegu i siarczysty mróz. Na wszelki wypadek miałam linkę taternicką 6-metrową z karabińczykami, oraz wszystkie leki, które mogłyby być chorej potrzebne.
Pierwsze 6 kilometrów prowadziły drogą odoraną i nawet posypaną, czego się nie spodziewałam. Dalej trzeba było jechać miedzą nad drogą-wąwozem, gdzie wiatr zmiótł śnieg i widać było trawę, jesienne suche źdźbła wystające spod śniegu. Oceniłam, że szlak jest widoczny i ruszyłam naprzód.
Początkowo wszystko było dobrze. Koń szedł raźno, widoczne od czasu do czasu kępki traw nadawały kierunek. W jednym miejscu trawy były odległe od siebie o parę metrów, powinno mnie to było zaniepokoić, ale myślałam o pacjentce, a nie o drodze, która wydawała się łatwa.
Koń nagle stanął i zachrapał. Wilków w tej okolicy nie było, zresztą Bratek wilków się nie bał. Pchnęłam go do przodu, lecz się cofał. Do domu chorej nie było więcej niż pół kilometra. Zamiast zaufać koniowi, spięłam go ostrogami. I to było ostatnie, co pamiętam.
Ocknęłam się zagrzebana głęboko w śniegu, na szczęście puszystym i zmrożonym. Koń stał obok, wyczuwałam jego ciepło. Widoczności nie było żadnej. Macając dookoła zorientowałam się, że wpadliśmy w parów, który przecinał drogę. Strome i wysokie brzegi nie gwarantowały łatwego wyjazdu.
Wsiadłam na konia i spróbowałam wjechać na stromy brzeg. Koń osuwał się jednak za każdą próbą, po którejś o mało nie spadł na dół. Czas płynął, a mróz tężał. Było już dobrze poniżej -20 stopni. Koń drżał, nie wiedziałam: z zimna, czy ze strachu. Z zimna raczej nie, gdyż pokryty był potem. Zsiadłam i zaczęłam się zastanawiać. Zostać, to znaczy zamarznąć, odnajdą nas na wiosnę. Ślady konia już były niewidoczne pod śniegiem. Wyjęłam linkę, obwiązałam się taternickim węzłem, wodze zawiązałam do kulbaki i modląc się, by stromizna okazała się dostępna dla konia, kazałam mu iść naprzód.
Bartek zebrał się w sobie, cofnął do tyłu i z rozpędu, skokami, pokonał parów. Kazałam mu iść dalej, sama starając się wydostać na równą przestrzeń. Nie wiem, ile to trwało, ale zrobiło się już ciemno. Najłatwiejszą drogą dojechałam do osiedla najbliżej mojego domu i tam zatrzymałam się u gospodarzy. Byli wstrząśnięci, że tak łatwo, tak beztrosko mogłam stracić życie. Konia wprowadzili do stajni, rozsiodłali, natarli słomą, napoili ciepłą wodą, dali siana. Mnie poczęstowali "góralską herbatą", dali też suche ubranie. Zaproponowali nawet odprowadzenie do domu. Pomału przyszłam do siebie i potem już dalej konno wróciłam do domu. Do pacjentki nie dojechałam. Na termometrze w domu zobaczyłam, że było -31 stopni.
Piątek
W Wilczycach był jeden dom, w którym nigdy nie byłam. Zamieszkiwany był przez rodzeństwo: brata i siostrę. On – trzymany krótko. Ona z chorobą psychiczną, prawdopodobnie paranoją, była przekonana, że każdy chce jej zrobić krzywdę.
Nie wiem, jak żyli. Nieraz podjeżdżałam w pobliże konno, starałam się nawet tam dojść, ale zawsze natykałam się na kobietę przypominającą czarownicę, otoczoną psami różnej wielkości i umaszczenia, z siekierą w ręku. Toteż gdy dostałam wezwanie do zachorowania właśnie w tym domu, moje zdziwienie nie miało granic. Ale wezwanie było wyraźne: siostra pacjenta poślizgnęła się na lodzie tak nieszczęśliwie, że upadek spowodował złamanie podstawy czaszki i śmierć, natomiast brat jest w domu z ciężkim zapaleniem płuc, pod opieką krewnej z Łętowego.
Pacjent zdecydowanie oświadczył, że da się zbadać tylko doktorce na koniu i nikomu więcej. Nie miałam już wtedy konia, ale nakaz był wyraźny.
Przyjechało po mnie pogotowie, pytano, czy nie potrzebuję policji na wszelki wypadek, nie potrzebowałam.
Zajechaliśmy późnym wieczorem. Dom w środku wyglądał jak z zewnątrz, istna średniowieczna chałupa. Psy w liczbie trzech zachowywały się jednak spokojnie. Pacjent – tak na oko – był umyty zaraz po urodzeniu, a i to nie było pewne.
Potwierdziłam, że jestem doktorką, co jeździ na koniu, po czym chory dał się zbadać. Nie było to łatwe, gdyż warstwa brudu utrudniała osłuchanie. Był w kiepskim stanie, pozostawiony w domu na pewno by nie przeżył, a do domu krewnej nie chciał się przenieść.
Pomału, jak dzikie zwierzątko, głaskałam go po głowie i cichym głosem starałam się uspokoić. Wreszcie pozwolił się zbadać. W płucach rozsiane świsty i rzężenia, wyraźne odwodnienie, widocznie nie miał mu kto dać pić, w pachwinie ogromna przepuklina, konsystencją przypominająca raczej potworniaka. Szpital był konieczny, ale jak go na to namówić? Po długiej rozmowie i obietnicy, że będę do niego codziennie przyjeżdżała, wsiadł, a raczej wniesiono go na noszach do karetki.
Sobota
Telefon od ordynatora oddziału, pytał, skąd wytrzasnęłam średniowiecznego jaskiniowca. Zdałam sprawę z tego, co wiedziałam. W szpitalu chorego odmoczono w wannie i umyto, powtórzono to parę razy i po jakimś czasie pokazał się u mnie w gabinecie człowiek współczesny, ubrany w garnitur, miał nawet krawat, zadowolony z życia, w którym absolutnie nie mogłam rozpoznać tamtego pacjenta. Zamieszkał u kuzynki i nareszcie poznał, co to znaczy być szczęśliwym. Niestety, niewiele czasu zażywał tego szczęścia, po około półtora roku zmarł. Ale wiedziałam, że zrobiłam wszystko, by zaznał normalnego życia. Tego pacjenta nigdy chyba nie zapomnę.
Dr Janina Banachowska
j_banachowska@ns.home.pl