Wtorek
Wczoraj nie byłem w pracy – nazbierało mi się tyle zaległości biurowych, że musiałem wziąć dzień wolny. Wcale na tym urlopie nie wypocząłem, a zaraz po przyjeździe do przychodni dowiedziałem się wszystkiego od wspominających wczorajsze zamieszanie pielęgniarek.
"Było okropnie" – opowiadała jedna z nich. "Najpierw ten wisielec... Potem helikopter..." Okazało się, że samobójstwo popełnił pacjent chorujący na schizofrenię, o którym przed paroma tygodniami rozmawialiśmy po wizycie pielęgniarki środowiskowej. Zauważyła u niego wtedy brak kontaktu z otoczeniem, wychudzenie, widoczny lęk. Starała się namówić rodzinę na regularne podawanie mu leków przeciwpsychotycznych... Zgłosiliśmy to wtedy do pracowników socjalnych, tamci mieli przeprowadzić kilka wizytacji, a my zastanawialiśmy się, czy nie skierować pacjenta na przymusowe leczenie psychiatryczne. Nie zdążyliśmy...
"A helikopter?" To inna historia, choć przyczyna problemu też psychiatryczna – trzyletnie dziecko z upośledzeniem umysłowym zakrztusiło się guzikiem. Wezwano karetkę, zjawiła się szybko R-ka, ale zaraz zawołali helikopter z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, który przetransportował chłopca na oddział laryngologiczny do szpitala klinicznego. To była na wsi atrakcja większa niż pożar – podobno spory tłum oglądał całą tę akcję...
Środa
Dziś ciekawa sprawa pediatryczna. Najpierw wizyta ojca 10-miesięcznej dziewczynki, u której przed 3 miesiącami rozpoznano mózgowe porażenie dziecięce. Od tamtego czasu mała jest pod opieką poradni rehabilitacji dziecięcego szpitala klinicznego, a że rodzice są odpowiedzialni i troskliwi, to widać, jak dzięki odpowiednim ćwiczeniom wolniej, ale stale ich córeczka się rozwija. Dziś dowiedziałem się, że byli na konsultacji w Centrum Zdrowia Dziecka. "No i co powiedzieli w Centrum?" – pytam. "Jestem zawiedziony..." – odpowiada ojciec – "Właściwie to niepotrzebnie tam jechaliśmy. Zawracanie głowy..." Dowiaduję się, że lekarka, która ich przyjęła w Centrum, zbadała dziecko, dowiedziała się, jaki ma program rehabilitacji i...absolutnie nic nie zmieniła. Okazało się więc, że "góra urodziła mysz" – z jednej strony oczekiwania rodziców na radykalne zmiany i nadzieja na cud-terapię, a z drugiej – trudna rzeczywistość i ograniczenia związane z chorobą. Z jednej strony – kilkutygodniowe planowanie wizyty i długa podróż, a z drugiej – kilkanaście minut konsultacji; z jednej – mit Centrum Zdrowia Dziecka jako referencyjnego i nowatorskiego ośrodka na skalę ogólnopolską, a z drugiej – tylko potwierdzenie bardzo dobrej jakości pracy w lokalnym szpitalu dziecięcym...
Rozmawiamy trochę na ten temat – w sumie jednak są korzyści z całego zamieszania – przede wszystkim pewność rodziców, że robią wszystko, co możliwe dla swojej córeczki, a dodatkowo – potwierdzenie profesjonalizmu i jakości pracy lekarza prowadzącego.
Dla mnie jako lekarza to ostatnie jest bardzo ważne – druga, trzecia i kolejne opinie kolegów, którzy potrafią powiedzieć, że leczenie jest prowadzone prawidłowo i nie ulegają pokusie, żeby zmieniając jakiś mało istotny drobiazg, postawić się w roli supereksperta...
Czwartek
Czasem pacjenci miewają takie pomysły, że nie mam bladego pojęcia, jak na nie reagować. Akurat dziś zdarzyły się dwie tego typu sytuacje. Najpierw, przy próbie zajrzenia do gardła, przeszkadzała mi proteza górnej szczęki 65-letniej pani. Po mojej prośbie, pacjentka wyjęła ją z ust i - BUCH! – położyła na mojej książce z kodami chorób. Zatkało mnie, a kiedy poprosiłem, żeby ją stamtąd zabrała, szybkim ruchem przełożyła protezę... do swego beretu.
W drugim przypadku problem nie dotyczył już bolącego gardła, lecz obrzęków podudzi. Tym razem chcąc je ocenić i zbadać tętno na tętnicach grzbietowych stóp, poprosiłem starszego pana o zdjęcie butów i skarpet, a sam kończyłem pisać zdanie w historii choroby. Gdy obróciłem się w kierunku pacjenta, był już przygotowany – stopy bose, buty obok krzesła, a skarpety elegancko zwisające z poręczy mojego fotela!!! Tętno na stopach było w porządku...
Piątek
"Panie doktorze, dziękuję za dobre wypełnienie wniosku na rentę – dostałem trzecią grupę na stałe!" – zjawia się pacjent w wieku 56 lat, z poważną wadą serca, zakwalifikowany do zabiegu kardiochirurgicznego, z zaburzeniami rytmu serca i szeregiem innych dolegliwości. Przez ostatnie 6 miesięcy był na zwolnieniu lekarskim, nieco odpoczął, ale że nie chciał już wracać do pracy, więc skierowałem go na komisję do ZUS-u. Tak jak się spodziewałem, potwierdzono niezdolność do pracy, mimo że ZUS odrzuca ostatnio większość wniosków, które kiedyś dawały pewność uzyskania renty inwalidzkiej.
"A jak się pan czuje?" – pytam. "Może być" – odpowiada. "Chciałem jeszcze prosić o zaświadczenie o zakończeniu leczenia..."
"A do czego panu takie zaświadczenie – przecież pan nie zakończył leczenia?" "Do pracy..."
Okazało się, że chce jeszcze pracować i musi wybrać się na badanie okresowe, kwalifikujące go na dawne stanowisko, bo minęło więcej niż 30 dni niezdolności do pracy.
Napisałem w końcu zaświadczenie, że pacjent przebywał na zwolnieniu lekarskim do połowy lipca, ale cały czas dziwnie się czułem – w sytuacji lekarza, który pomógł w zdobyciu renty osobie, której nie była ona potrzebna.
Teraz właściwie nie wiem – czy to ja oszukałem ZUS; czy może pacjent oszukał ZUS, a przy okazji mnie; czy też może teraz pacjent oszukuje i mnie, i swego pracodawcę udając zdolnego do pracy?
Sobota
Dziś spóźniłem się do pracy 15 minut – jakoś nie mogłem się rano obudzić i wszystko robiłem w zwolnionym tempie. Zajechałem na parking, wziąłem teczkę i powoli, w dobrym humorze wszedłem do przychodni. Zmieniłem obuwie, założyłem fartuch, słuchawki i pieczątkę zostawiłem w gabinecie.
Zajrzałem do zabiegowego, gdzie zobaczyłem bladą i zdenerwowaną pielęgniarkę mierzącą ciśnienie trzymającej się za serce i z trudem oddychającej pacjentce. Dalej wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie: "Nie mogę zmierzyć ciśnienia, panie doktorze!"
"Co się stało? Jak się pani czuje?" "Boli mnie... od wczoraj, a dziś... już ledwo... doszłam..."
"Proszę spróbować na drugiej ręce – na tej nie czuć tętna!"
"180/110, tętno około 150"
"Proszę pani, założymy pani wkłucie i zrobimy EKG"...
Pomagamy jej przejść te 4 kroki do aparatu, w EKG rozległy zawał ściany przedniej i częstoskurcz nadkomorowy.
Dzwonię po "R-kę", podaję rozpoznanie i zaczynam odliczać 20 minut – tyle zwykle trwa dojazd karetki. U chorej w trakcie robienia EKG w pozycji półleżącej zaczyna się kaszel i nasila duszność. Osłuchuję płuca – obrzęk!
"Podamy teraz 2 mg morfiny i furosemid – 2 ampułki... Nie! Odwrotnie – zaczniemy od furosemidu!"
Zapominam na chwilę o nitroglicerynie, ale zaraz idę po aerozol i podaję 2 dawki pod język. Ciśnienie nadal 180/110, ból trochę mniejszy i duszność też nieco ustąpiła. Czekamy...
W końcu zjawia się "R-ka", anestezjolog przejmuje pacjentkę i odjeżdżają na sygnale. Uffff...
Jest 8:50 – robię wpis w historii choroby i zastanawiam się, jak bym się czuł, gdyby na 5-10 minut przed przyjazdem karetki coś się wydarzyło...
Spóźniłem się do pracy – niby drobiazg, a przecież czasem te 5 minut wcześniej to dla pacjenta szansa na przeżycie. Tym razem miałem szczęście...
Chociaż nie! Tym razem mi się udało, a szczęście miała chora, że mimo wszystko dożyła przyjazdu karetki...