Poniedziałek
W poniedziałki często zjawiają się osoby, które w sobotę lub niedzielę musiały odwiedzić ambulatoryjną pomoc całodobową lub szpitalną izbę przyjęć. Z samego rana przyjmuję pacjentkę, która dzień wcześniej była w szpitalu. Powód: silne bóle i zawroty głowy z wymiotami oraz zaburzenia widzenia. Już od drzwi widzę, że zawroty są duże – idąc chwieje się podtrzymywana przez męża.
Zaczynam zbierać wywiad. Dowiaduję się, że nie było urazu, utraty przytomności ani drgawek, a dolegliwości pojawiły się nagle, w niedzielę rano. W trakcie badania okazuje się, że "kłopot ze wzrokiem" dotyczy obu oczu i ma charakter lewostronnego ograniczenia pola widzenia! O ile dobrze pamiętam anatomię i przebieg nerwów wzrokowych, to należy podejrzewać guza płata potylicznego mózgu... Dopytuję się więc o wczorajszą wizytę na neurologicznej izbie przyjęć. Okazuje się, że neurolog po przeprowadzeniu badania zaproponował hospitalizację i wykonanie tomografii komputerowej głowy, ale pacjentka nie wyraziła zgody... Kompletnie tego nie rozumiem i pytam, o co chodzi. – Bo ja nie chcę iść do szpitala! – słyszę stanowczą odpowiedź.
Przez następne 15 minut staram się wytłumaczyć potrzebę dokładnego sprawdzenia przyczyn dolegliwości i w y k l u c z e n i a groźnych dla zdrowia i życia chorób – bez skutku. Wobec tak olbrzymiej niechęci do hospitalizacji mówię o możliwości przeprowadzenia diagnostyki w warunkach ambulatoryjnych, co jest jednak dużo trudniejsze ze względu na istniejące dolegliwości i dostępność badań. Udaje mi się przekonać pacjentkę o konieczności wykonania TK głowy, ale prawdopodobnie będzie to musiała zrobić odpłatnie. Daję jej skierowanie na TK i do poradni neurologicznej z dopiskiem "PILNE" – przy istniejących limitach przyjęć może to choć trochę przyspieszy termin wizyty...
Wtorek
Zjawia się 67-letni pacjent, któremu przed tygodniem zleciłem badanie USG jamy brzusznej. Przyszedł do mnie wtedy z powodu bólu pleców, ale że była to jego pierwsza wizyta, to zebrałem dokładny wywiad i przeprowadziłem pełne badanie. Na początku wydawało się, że właściwie oprócz podstawowych dolegliwości na nic nie narzeka. W pewnym momencie, po kilkunastu standardowych pytaniach, zadałem to dotyczące oddawania moczu i stolca. Pierwsza odpowiedź brzmiała, że wszystko jest w porządku, jednak po chwili pacjent przypomniał sobie, że kilka tygodni wcześniej oddał mocz podbarwiony na czerwono.
Jako lekarz rodzinny muszę się liczyć z tym, że badania opłacane są z budżetu przychodni, więc staram się je zlecać w sytuacjach, które tego wymagają. Tym razem miałem trochę wątpliwości – jeden epizod oddania czerwonego moczu, brak innych kłopotów, nic w badaniu fizykalnym, a dodatkowo bagatelizowanie sprawy przez samego pacjenta – to wszystko skłaniało mnie do odłożenia USG na później – przyczyną mogły być przecież zjedzone wcześniej buraczki. Zacząłem już pisać skierowanie na analizę moczu, ale jednak się zawahałem... Pomyślałem o tym, że może nie ma sensu ryzykować opóźnienia, a pacjent nie sprawiał wrażenia chętnego do zgłoszenia się na wizytę kontrolną – jednak lepiej to USG zrobić jak najszybciej, bo "dwa razy daje, kto w porę daje!".
Dziś okazało się, że dobrze zrobiłem – w USG stwierdzono "podejrzenie npl pęcherza moczowego"... Porozmawiałem więc z pacjentem o potrzebie szybkiej diagnostyki i pisząc skierowanie do poradni urologicznej myślałem o tym, że jeszcze kilka dni temu bolały go plecy, zaś jedno proste pytanie uruchomiło "lawinę badań", po których przejściu wróci dzisiaj do domu jako osoba z chorobą prawdopodobnie zagrażającą życiu...
Środa
Okresowa wizyta 87-letniej pacjentki chorującej na otępienie starcze. Raz na 3-4 miesiące zjawia się ze swą córką i przez 15-20 minut staram się sprawdzić jej ogólny stan zdrowia – w aspekcie fizycznym. Znamy się od 3 lat; starsza pani jest ciągle aktywna, sprawna, uśmiechnięta i zadbana. Niestety, znaczny stopień otępienie powoduje, że brak jest z nią kontaktu, słowa wypowiada całkowicie bez związku ze sobą, nie poznaje nikogo wokół... Trzeba jej we wszystkim pomagać, napominać, czasem nawet krzyknąć, żeby nie zrobiła sobie lub komuś krzywdy – nieustannie wymaga opieki. Podziwiam jej córkę, która jako jedyna bliska osoba potrafi dawać sobie radę z tym olbrzymim obowiązkiem, nie tracąc przy tym pogody ducha.
Dziś jestem świadkiem krótkiej wymiany zdań między matką a córką. Słyszę słowa wypowiadane chaotycznie: "tak", "nie", "mama", "serce" – pozornie to nic nie znaczy, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że można w ten sposób powiedzieć właściwie wszystko... Spotkanie to daje mi dużo do myślenia i wiele dobrych odczuć na następne godziny pracy.
Czwartek
Dzisiaj prawie same błahe przypadki – zapalenia gardeł, katary, pobolewania głowy. Praca idzie szybko, sympatycznie i właściwie – nie ma się nad czym zastanawiać, do momentu gdy pojawia się pacjentka z raną kąsaną opuszki kciuka. Pytam, co się stało i słucham nietypowej historii, z coraz większym trudem powstrzymując uśmiech.
Okazuje się, że w trakcie przedświątecznych porządków musiała zanieść coś na strych, a że działo się to wczoraj wieczorem, przyświecała sobie latarką. Kończyła już przestawiać jakieś pudełka, gdy nagle coś mechatego i trzepoczącego wylądowało jej na twarzy. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie – zaczęła krzyczeć, machać rękami, latarka wypadła jej z dłoni i zapadła ciemność, a na dodatek z wielkim hukiem rozsypały się pudełka. Nawet nie wiedziała, kiedy to coś ugryzło ją w palec, a ochłonęła dopiero wtedy, gdy po omacku znalazła i włączyła latarkę. W słabym świetle zobaczyła bałagan, jaki zrobiła po ciemku, a po chwili usłyszała hałas pod jednym z tekturowych pudełek. Za moment zjawili się domownicy zwabieni rumorem, jakiego narobiła i wspólnie sprawdzili, co to za groźne zwierzę ją zaatakowało. Okazało się, że napastnikiem był nietoperz, całkiem malutki, ale bardzo szybki – uciekł natychmiast po wypuszczeniu go z pudełka.
Opowieść jest barwna, a cała sytuacja nawet zabawna. Starając się zachować powagę, zastanawiam się, co z tym przypadkiem robić dalej. Rana okazuje się niegroźna, zagoi się bez problemu, ale decyduję się jednak na napisanie skierowania do najbliższej poradni chorób zakaźnych – może to był jakiś wściekły nietoperz, kto wie?
Piątek
Wraca pacjent wysłany do urologa w ostatni wtorek. Ma ze sobą wynik cystoskopii, scyntygrafię kości i skierowanie na oddział onkologiczny. Okazuje się, że guz pęcherza ma charakter złośliwy, a bóle pleców spowodowane są najprawdopodobniej przez przerzuty nowotworowe do kręgosłupa. Dziś jest przy nim żona, więc rozmawiam z nimi obojgiem przez prawie pół godziny. Mówię o prawdopodobnie nowotworowym charakterze dolegliwości, o konieczności podjęcia decyzji poddania się ewentualnemu zabiegowi, o możliwej chemioterapii, unikam zaś rozważań na temat rokowania, perspektywy czasowej i tematów ostatecznych...
Złe wyniki badań, rodzaj choroby, stopień jej zaawansowania i ten trudny do zrozumienia język używany przez lekarzy – to wszystko jeszcze zwiększa niepokój i zagubienie pacjenta i jego bliskich w obliczu nieznanej i bardzo niepewnej przyszłości...
A ja jako lekarz rodzinny, który stara się mieć dużo czasu dla pacjenta, zawsze mam ten sam problem: czy być szczerym i dokładnie informować pacjenta o chorobie i rokowaniu, podkreślając dobre aspekty i wspierając nadzieję; czy poddać się presji otoczenia (rodziny, a czasem też innych współleczących lekarzy) i operować terminami medycznymi, łacińskimi, które mało mówią, ale pozwalają trwać w udawaniu, z którym tak wielu osobom jest wygodniej...
Właściwie – wszystko powinno być uzależnione od dobra pacjenta. Ale przecież i on stara się spełniać oczekiwania otoczenia i lekarzy. Bywa więc, że wbrew sobie, gra narzuconą mu z góry rolę osoby nieświadomej i udaje, że nie widzi wokół siebie udawania...