SZ nr 34–42/2020
z 21 maja 2020 r.
Zawieszeni
Małgorzata Solecka
Aplauz i hejt. Obiecane dodatki i ścięte wynagrodzenia. Deklaracje i rzeczywistość. Personel medyczny, od lat funkcjonujący w systemie, w którym zapowiedzi znacząco rozmijają się z faktami, może mieć poczucie, że problem – dysonans – narasta. Ile można znieść słów, których nie potwierdzają czyny?
Z hejtem i aplauzem rzecz wydaje się najprostsza – obydwa mają wymiar faktów przede wszystkim medialnych. Gdzieś pojawia się mural, gdzieś transparent z wyrazami wdzięczności, w innym miejscu emerytka za „trzynastkę” kupuje środki ochrony indywidualnej, a minister oklaskami nagradza medyków. Gdzieś, w innym miejscu, ktoś farbą oblewa samochód pielęgniarki, przebija opony w samochodzie lekarza, niszczy drzwi wejściowe do mieszkania. Albo zapowiada, że to zrobi. Tak jak na warszawskich Bielanach, gdy na jednej z sąsiedzkich grup na Facebooku pojawia się „apel” młodego mężczyzny, by przekazywać mu namiary na pracowników ochrony zdrowia, a on już będzie wiedział, co z tą wiedzą zrobić. Zdecydowana reakcja sąsiadów, w tym zawiadomienie policji, poskutkowała zapewnieniem, że ów nieszczęsny wpis był wynikiem… włamania na konto. To potwierdza diagnozę psychologów: akty hejtu wobec medyków, jeśli nie mają podtekstu prywatnej zemsty lub nie są aktem czystego, niezwiązanego z epidemią, aktu wandalizmu, są powodowane zabójczą (dla rozsądku) mieszanką ignorancji i strachu. W warunkach epidemii o ten drugi składnik nietrudno.
Aktywne wyrazy uznania i niechęci nie są czymś powszechnym – wydaje się, że w społeczeństwie wobec medyków dominuje postawa życzliwego szacunku połączonego z uprzejmą obojętnością. Mimo wszystko nie doświadczamy przecież tego, co mieszkańcy Lombardii, którzy namacalnie przekonywali się – każdego dnia – jaką walkę toczą lekarze, pielęgniarki, ratownicy o życie ich bliskich, znajomych, sąsiadów. To ta świadomość kazała im wychodzić na balkony i wyrażać wdzięczność bohaterom w kombinezonach. W Polsce, poza sporadycznymi, nagłośnionymi w mediach przypadkami (szpital w Radomiu, kilka DPS-ów), personel medyczny nie został postawiony w sytuacji skrajnej.
Co nie znaczy, że nie został postawiony w sytuacji trudnej. Od początku epidemii pracownicy medyczni podkreślają, że ochrona, jaką mają zapewnioną przez państwo, jest nieadekwatna do zagrożenia. Na początku brakowało dosłownie wszystkiego – od najprostszych środków ochrony indywidualnej poczynając, po dostęp do testów. W miarę upływu tygodni sytuacja z maseczkami, goglami, fartuchami czy kombinezonami wyraźnie się poprawiła, ale medycy nie czują się o wiele bardziej bezpiecznie i punktują niewłaściwe, ich zdaniem, decyzje Ministerstwa Zdrowia.
Przykład? Rząd nie zgodził się na postulat opozycji, by pracownicy medyczni podlegali cyklicznym testom przesiewowym. – Nigdzie na świecie nie stosuje się takiego rozwiązania – zapewnia minister zdrowia Łukasz Szumowski, podpierając się choćby przykładem Niemiec. Ale gdyby zmodyfikować ten pomysł, i nie testować wszystkich pracowników medycznych, a tylko tych, którzy są najbardziej narażeni na kontakt z koronawirusem? Na przykład załogi ratownictwa medycznego, personel szpitalnych oddziałów ratunkowych i, mówiąc szerzej, stref brudnych we wszystkich szpitalach? Paradoksalnie, personel w szpitalach jednoimiennych jest narażony – dzięki innym zabezpieczeniom i procedurom – o wiele mniej niż dyżurujący na SOR w szpitalu bez oddziału zakaźnego. Niemcy, wbrew temu, co mówi Łukasz Szumowski, regularnie testują pracowników, u których ryzyko zakażenia jest wyższe niż u pozostałych. Jak na ironię, gdy tylko w pierwszym tygodniu maja okazało się, że największe ogniska zakażeń są w śląskich kopalniach, od razu zapadła decyzja o testach przesiewowych dla 10 tysięcy górników. Ze wszech miar słusznie – ale to najlepsze potwierdzenie, że testy przesiewowe pracowników o szczególnym znaczeniu powinny być normą, nie wyjątkiem.
Poczuciem bezpieczeństwa chwieje też kwestia ubezpieczeń medyków, pracujących przy epidemii. Rząd zdecydował się na wykupienie dodatkowych polis dla tych, którzy pracują w szpitalach jednoimiennych i oddziałach zakaźnych. To oni, jeśli zostaną zakażeni wirusem SARS-Cov-2 (i będą mogli udowodnić, że stało się to w miejscu pracy!) będą mogli liczyć na odszkodowanie od ubezpieczyciela. – Tymczasem niebezpieczeństwo zakażenia wirusem SARS-Cov-2, wywołującym chorobę COVID-19, dotyczy nie tylko pracowników tych jednoimiennych szpitali, ale wszystkich pracowników ochrony zdrowia, bo pacjenci z takim zakażeniem trafiają do wszystkich placówek – apelował do ministra zdrowia w tej sprawie Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy. Odpowiedź ministerstwa była krótka: ubezpieczenie wszystkich potencjalnie narażonych na kontakt z zakażonymi nie wchodzi w grę, gdyż byłaby to niegospodarność. Niegospodarnością jest ubezpieczenie wszystkich pracowników ochrony zdrowia (znów – ministerstwo wydaje się stosować argument ad absurdum, bo niezależnie od nieszczęśliwego sformułowania użytego w piśmie OZZL, można było rozważyć ubezpieczenie wszystkich pracowników szpitali (lub nawet tylko pracowników oddziałów pierwszej linii, gdzie kontakt z zakażonym pacjentem jest najbardziej prawdopodobny). Ministerstwo sugeruje również, że takie ubezpieczenie dla wszystkich pracowników mogliby zakupić… dyrektorzy szpitali. Mają pieniądze, sugeruje resort, gdyż mimo wstrzymania zabiegów planowych NFZ nie zmniejszył placówkom wartości ryczałtu. O tym, że dla większości szpitali ryczałt stanowi około 50 proc. wartości kontraktu, a pieniędzy za świadczenia rozliczane poza ryczałtem, jeśli ich wykonanie zostało wstrzymane, szpital nie otrzymuje, resort nie wspomina. Jak również o tym, że zdecydowana większość szpitali, nawet jeśli nie ma w tej chwili zadłużenia wymagalnego, funkcjonuje w warunkach permanentnej, rolowanej straty. No i – last but not least – o tym, że zbiorcze ubezpieczenie dla kilkuset tysięcy pracowników byłoby rozwiązaniem o wiele tańszym, czyli bardziej gospodarnym, niż wykupywane osobno przez szpitale (przecież również z pieniędzy publicznych!) polisy.
Poczucia bezpieczeństwa nie buduje też rozwiązanie „jeden medyk, jeden etat” (czy też raczej – „jeden medyk, jedno miejsce pracy”), które dotyczy pracowników szpitali jednoimiennych oraz oddziałów zakaźnych. I w tym trudno doszukiwać się logiki – wirusa mogą rozsiać w swoich placówkach narażeni na zakażenie (bo nietestowani regularnie) choćby pracownicy szpitalnych oddziałów ratunkowych, ale ich Ministerstwo Zdrowia nie objęło regulacją. Podobnie jak pracowników medycznych zatrudnionych w domach pomocy społecznej, zakładach opiekuńczo-leczniczych i innych placówkach tego typu – choć takie sygnały, o konieczności ograniczenia pracy do jednego miejsca również się pojawiały. Ograniczeń w randze rozporządzenia jednak nie ma, bo musiałyby być również rekompensaty. Tych zaś – to kolejne rozwiązanie, mocno chwiejące pewnością, że „czarne jest czarne, a białe jest białe” – również próżno szukać w rozporządzeniu ministra zdrowia z 30 kwietnia, gdyż… w ustawie, do której rozporządzenie zostało wydane, zabrakło delegacji dotyczącej wypłaty dodatkowych świadczeń pieniężnych dla pracowników, którym zamyka się administracyjnie możliwość łączenia pracy w różnych placówkach na czas epidemii. – Rozporządzenie nie mówi nic o rekompensacie utraconych wskutek wprowadzonego zakazu zarobków, pozostawiając to ważne zagadnienie w sferze regulacji niemającej postaci przepisu prawa. Narusza to poczucie bezpieczeństwa ekonomicznego lekarzy i ich rodzin – zwracał uwagę na początku maja prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, gdy ukazał się tekst rozporządzenia. Kwestię dodatków regulują bowiem: pisemne polecenie ministra zdrowia dla Prezesa NFZ, wytyczne Funduszu oraz – kluczowe – umowy, zawierane przez płatnika ze szpitalami, w których mają być jasno określone wszystkie kryteria wyliczania wysokości dodatków.
Ich pojawienie się zainspirowało zresztą OZZL do ponownego postawienia pytania, czy modelowym rozwiązaniem nie powinna być zasada „jeden lekarz, jeden etat”. Taki postulat zimą formułował szef OZZL, dr Krzysztof Bukiel, przekonując w pewnym momencie, że lekarz powinien wybierać – za odpowiednią gratyfikacją finansową – czy chce pracować w publicznym systemie, czy w prywatnym, a jeśli wybrałby system publiczny, powinien móc liczyć (w przypadku specjalisty) na postulowane od lat trzy średnie krajowe.
Teraz pomysł wraca w nieco zmienionej formie: ci lekarze (OZZL nie wspomina o innych pracownikach), którzy zdecydują się na pracę w jednym miejscu (a więc nie byłoby to rozwiązanie dla wszystkich), mieliby otrzymywać 6750 zł pensji (tak jak do tej pory) plus 10 tysięcy złotych dodatku za wyłączność. Jak ministerstwo zareaguje na apel o rozmowę na ten temat, nietrudno się domyślić – choćby dlatego, że minister Łukasz Szumowski potrzebowałby czegoś więcej, niż stanowiska związku zawodowego jednego z zawodów medycznych, by podjąć negocjacje. Ważniejsze jest jednak to, że w erze przedkoronawirusowej resort wyraźnie zapowiedział, że jeśli mają zachodzić jakieś zmiany w zasadach wynagradzania pracowników medycznych, będą one dotyczyć wszystkich zatrudnionych w ochronie zdrowia. Inaczej mówiąc, że nie będzie już negocjacji z poszczególnymi środowiskami. Nic nie wskazuje, by epidemia koronawirusa zmieniła sytuację. No, może o tyle, że w tej chwili żadnych rozmów o nowelizacji ustawy o minimalnych wynagrodzeniach pracowników medycznych nie ma. I pewnie jeszcze długo nie będzie.
Co z ustawą o zawodach lekarza i lekarza dentysty?
Miała wejść w życie 1 czerwca, nie wiadomo, czy sejm w ogóle wznowi prace nad rządowym projektem. Zimą skończyła nad nim pracować specjalna podkomisja, kierowana przez posła Bolesława Piechę, ale zanim miała szansę przedstawić sprawozdanie Komisji Zdrowia, wybuchła epidemia. Ministerstwo Zdrowia nie udziela w tej sprawie jednoznacznych informacji – te mają się pojawić, być może, przed końcem maja, może dopiero w czerwcu. Okaże się wówczas, czy i ewentualnie kiedy nowelizacja będzie procedowana.
Wcześniej, jeszcze w maju, lekarze, którym koronawirus uniemożliwił przystąpienie do egzaminów specjalizacyjnych, mają się dowiedzieć (z kolejnej specustawy), jak będzie wyglądać w ich przypadku procedura uzyskania tytułu specjalisty. W tej ustawie, którą sejm ma przyjąć do końca miesiąca, ma się też pojawić zapis umożliwiający przystępowanie do PES na ostatnim roku specjalizacji (to element dużej nowelizacji ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, na który wielu młodych lekarzy czekało najbardziej, jego przełożenie do specustawy nie wróży dobrze losom zasadniczego projektu).
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?