Sprawy nabrały tempa, kiedy do naszych kieszeni, obok portfeli, trafiły telefony komórkowe. Pojawiła się wtedy możliwość łatwego, czasami podejmowanego pod wpływem emocji, choćby na ulicy, pomagania tym, którzy o tę pomoc proszą. Jedną z pierwszych pacjentek, która z telefonicznej zbiórki skorzystała była chora na białaczkę Joanna Chochel. Jej wizerunek pozbawionej włosów głowy pojawił się w spotach telewizyjnych i na 70 bilbordach w całej Warszawie pod koniec 1999 roku. To był dla ludzi szok – nie byliśmy przyzwyczajeni do tak mocnych przekazów. Kobieta potrzebowała 250 tys. złotych na przeszczep szpiku, który miał być wykonany za granicą. Jej mąż uruchomił zbiórkę, angażując firmy zbierające pieniądze za pomocą usługi telefonicznej. Bardzo dużo się od tego czasu w Polsce zmieniło. Na przeszczep szpiku nie trzeba już zbierać pieniędzy, coraz rzadziej też dajemy pieniądze, obciążając rachunek telefoniczny. Również fundacje nie są już takie biedne jak wówczas. Wtedy, pod koniec lat 90. chorzy potrzebujący pomocy musieli mieć dużo szczęścia, żeby otrzymać fundacyjną pomoc. Po prostu między potrzebami a możliwościami istniała gigantyczna przepaść.
Kolejny przełom przyniosła ustawa o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie z 2003 roku. Jeden procent i subkonta poszczególnych pacjentów umożliwiły prowadzenie zbiórek na indywidualne potrzeby. Chorzy przestali walczyć o łaskę fundacji – zaczęli zabiegać bezpośrednio o pomoc darczyńców. Do wołających o pomoc popłynął szeroki strumień pieniędzy. Kilka lat później strumień zamienił się w rzekę, kiedy upowszechniły się portale społecznościowe – przede wszystkim Facebook. Przed zbierającymi otworzyły się niemal nieskończone możliwości pozyskiwania środków. O pieniądze zaczęli zabiegać nie tylko pacjenci, ale też w imieniu pacjentów – ich rodziny, a także pogorzelcy, samotne matki, eksmitowani na bruk, ofiary kataklizmów, poszkodowani, bezbronni, wzbudzający litość i chęć pomocy oraz tysiące innych. W takich okolicznościach zrodził się crowdfunding. Ja swój służbowy profil na Facebooku uruchomiłem jesienią 2012 roku. Pamiętam, że natychmiast, w dniu kiedy to zrobiłem, pojawił się na profilu Piotr Radoń cierpiący na amelię totalną, czyli wadę genetyczną polegającą na braku rąk i nóg. Napisał do mnie, stukając w klawisze szpatułką włożoną do ust. Od dawna zbierał pieniądze na życie, prosząc o wsparcie dobrych ludzi – teraz do tego spróbował wykorzystać telewizję. No i udało mu się mnie przekonać. Pojechałem, powstał materiał – nie tylko o nim, ale o całej rodzinie. Sieć zamazała granice. Od lat gramy już nie tylko w Owsiakowej orkiestrze, ale też wspierając szczytne cele śpiewamy, wspinamy się, jeździmy i biegamy, obdarzając zaufaniem głosy dochodzące z daleka. Zbiórki przybrały ogólnoświatowe rozmiary, bo nie tylko możliwości, ale i cele stały się globalne. Na przykład w znanym także w Polsce Wings for Life World Run każdego roku zbierane są fundusze na badania nad połączeniem rdzenia kręgowego. Dwa lata temu przygotowałem materiał o czteroletnim Andriuszu Semilecie z Ukrainy, cierpiącym na białaczkę limfoblastyczną, który zaczął składać bałwanki na leczenie na Białorusi. Spontanicznie włączyli się Ukraińcy, Białorusini i Polacy – bardzo szybko udało się zebrać całą potrzebną kwotę: 35 tysięcy dolarów.
Pomagamy, kiedy mamy możliwości. Dajemy, bo lubimy dawać, żeby sobie czasem udowodnić, że jesteśmy dobrzy i że los był dla nas może nieco łaskawszy. Jeżeli nie dajemy, to lubimy przynajmniej popatrzeć jak inni dają. Zbiórki to kawał komercji.