Dwa i pół tysiąca lat temu starożytni Grecy stwierdzili, że skuteczne kierowanie państwem wymaga odwoływania się do opinii społeczeństwa, składania oczekiwanych przez masy obietnic, wygłaszania najbardziej popularnych haseł – nawet na poziomie starożytnego magla. Oczywiście, nie po to, żeby spełniać owe obietnice, ale żeby panował ogólny spokój i zadowolenie społeczne umożliwiające realizowanie celów rządzących. Tę sztukę zarządzania Grecy nazwali demagogią (demos – lud, ago – prowadzić), czyli "kierowaniem ludem". Za największego demagoga, zarazem męża opatrznościowego i twórcę potęgi Grecji, historia uważa Peryklesa (ok. 500-429 p.n.e., z mamusi Agarysty i tatusia Ksantyposa, pesel nieznany), twórcę m.in. Ateńskiego Związku Morskiego – praojca wszystkich obecnych jachtklubów.
Ponad dwieście lat temu (ok. 1760 roku) pojawiła się w Anglii demagogia oddolna, czyli tzw. luddyzm. Za ojca luddyzmu uważa się tkacza Ludda, który zniszczył w firmie warsztat tkacki, uważając, że to przez wdrażaną w tym okresie mechanizację czynności tkackich dostaje coraz bardziej nędzne wynagrodzenie i grożą mu utratą pracy.
W 1892 roku w Stanach Zjednoczonych pojawił się podobny do demagogii i luddyzmu ruch nazwany populizmem. Populizm w pierwotnym, amerykańskim wydaniu polegał na schlebianiu określonym grupom społecznym, stwarzaniu pozorów utożsamiania się z ich problemami, szafowaniu hasłami chwytliwymi, choć bez pokrycia w rzeczywistości.
W Polsce w roku 2001 pojawił się nasz własny, rodzimy ruch społeczny o podobnym podłożu i charakterze, którego liderzy marzą o jak najszybszej, nieskomplikowanej naprawie rynku zdrowotnego. Nazwałem go roboczo: "zdrowizm".
Zdrowizm charakteryzuje się ogólnym potępieniem istnienia Ministerstwa Zdrowia, kas chorych (szczególnie ich zarządów oraz liczebności rad), Krajowego Związku Kas Chorych, UNUZU-u, wszelkich komisji zdrowia: od parlamentarnej do istniejących na najniższych szczeblach samorządowych, a w skrajnych przypadkach – także administracji placówek zdrowotnych, w tym dyrektorów szpitali. Zdrowizm neguje potrzebę istnienia wszystkich tych instytucji i propaguje tezę, że jak ich nie będzie, to na rynku zdrowotnym od razu będzie lepiej.
Czterdzieści milionów polskich podopiecznych (minus pracownicy instytucji przewidzianych do likwidacji, a także niżej podpisany) z aprobatą przyjmuje takie opinie, tym bardziej że propagatorzy zdrowizmu skrupulatnie wyliczają społeczeństwu, ile to szpitali można będzie utrzymać z odzyskanych budżetów tych wrażych bastionów biurokracji. Liderzy prozdrowistycznych korporacji zawodowych dodają, że nie trzeba nam wcale Ministerstwa Zdrowia i innych ww. instytucji, bo wystarczy wprowadzić tylko procedury oraz standardy medyczne i wszystko będzie działać lepiej i taniej.
Gdzie widzę źródła i upatruję przyczyn powstania zdrowizmu? Moim zdaniem, warto sięgnąć do przykładów osiemnastowiecznej Francji, gdy powstawała biurokracja (fr.: bureau – biuro, gr.: kratos – władza). Pierwotna definicja biurokracji oznaczała grupę wysoko kwalifikowanych, zawodowych urzędników zatrudnionych w organach administracji publicznej i w instytucjach gospodarczych, sprawujących skuteczną oraz kompetentną władzę. W naszych czasach biurokracją określa się już marnotrawstwo, bezduszność, niekompetencję i niemoc decyzyjną instytucji sprawujących jakąkolwiek władzę. Nie ma co ukrywać, że bliżej nam do współczesnej definicji niż do pierwotnej, francuskiej, sprzed dwustu lat. Nie ma też co ukrywać, że totalne negowanie potrzeby istnienia ww. instytucji jest dowodem na istnienie w mentalności polskich "zdrowistów" korzeni amerykańskiego populizmu, angielskiego luddyzmu i greckiej demagogii. "Zdrowistom" nie chodzi wcale o to, by całkiem zlikwidować instytucje kierujące rynkiem zdrowotnym i np. zaorać stołeczną ulicę Miodową (no bo gdzie będą strajki?). Chodzi im o to, by zlikwidować te instytucje, bo tak wynika z sondaży opinii publicznej. I od razu w to miejsce powołać nowe, o tych samych zadaniach, tyle że o innych, bliższych sercu nazwach. Polecam więc "zdrowistom" nazwę najwdzięczniejszą: "Instytut Wszystkiego Najlepszego".
Dla zilustrowania zasadności ich dywagacji załóżmy, że na celowniku "zdrowistów" znajdzie się np. nie rynek zdrowotny, ale... PKP. Bilety drogie, kupa pijaków w przedziałach, na każdym dworcu tabuny żebraków przemykających przez wagony z tekturowymi tabliczkami. Proklamujemy zatem: trzeba zlikwidować dworce kolejowe, dyrekcje okręgów, kasy biletowe, a także – budki zawiadowców na przejazdach kolejowych. Wystarczą nam tory i pociągi, bilety można kupować u maszynisty, a jak pociąg będzie zawsze o czasie, to niepotrzebne są poczekalnie na dworcach, zaś postoje taksówek i przystanki autobusowe mogą być zlokalizowane przy torach. Przy okazji usuwamy z pola widzenia tekturowych żebraków. Obsługa przejazdów kolejowych również będzie zbyteczna, bo wystarczą znaki STOP oraz szlabany obsługiwane korbą przez pierwszego w rzędzie kierowcę samochodu. W ten sposób olbrzymie pieniądze z budżetów dyrekcji kolei, ich wydatki na utrzymanie dworców i budek na przejazdach będą mogły być przeznaczone na obniżkę cen biletów. Co więcej, można będzie zwolnić konduktorów, bo jak bilety będą tańsze, to nikt nie będzie jeździł na gapę (?!). Naród z zadowoleniem przyjmie taką restrukturyzację i wszystkich "zdrowistów" w nagrodę wybierze do parlamentu.
Na marginesie – osobiście nie mam nic przeciwko likwidacji kas biletowych, które bezczelnie wydają wyłącznie odpłatne skierowania (znaczy bilety) na pociągi, szczególnie drogie na InterCity – z paskudną, ciśnieniotwórczą kawą. Kasy chorych są pod tym względem bardziej liberalne; przynajmniej godzą się na brak skierowania w przypadkach nagłych i przy wstydliwych chorobach.