Zygmunt B. patrzy z ławy oskarżonych na sędziego współczującym wzrokiem. Jakby chciał zapytać: "W czym mogę pomóc?" Gdy podchodzi bliżej, aby zapoznać się z fragmentem akt, jego krok jest dostojny, głowa dumnie uniesiona. Prawie każdej jego wypowiedzi towarzyszy otwarty, przyjazny ruch ręki.
Oskarżony, z zawodu technik budowlany, lat 54, przedstawiał się chorym jako profesor kierujący zespołem naukowców, specjalistów od nowatorskich metod zwalczania komórek rakowych. Miał gabinet w podwarszawskich Włochach, a swój rzekomy lek o nazwach antyra i derax (jak wyjaśnił w sądzie – różniły się tylko gęstością) produkował w wynajętych garażach i piwnicach.
Mikstura, w którą uwierzył również cierpiący na raka krtani solidarnościowy bard Jacek Kaczmarski, nie była tania: dzienna porcja kosztowała około tysiąca złotych, a należało ją zażywać miesiącami. Prokuratura ustaliła, że w rzeczywistości był to płyn ze sfermentowanych buraków, czosnku i różnych ziół.
W ciągu 6 lat uprawiania szamańskiego procederu Zygmunt B. wyłudził od ciężko chorych co najmniej 1 milion 877 tys. złotych. Policji udało się dotrzeć do 30 ofiar lub ich rodzin.
Prokurator postawił B. zarzut wielokrotnego narażenia chorych na niebezpieczeństwo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Taki skutek miało nakłanianie ich do odstawienia leków zalecanych przez onkologów i przerwania chemioterapii. Ponadto Zygmunt B. jest oskarżony o prowadzenie działalności lekarskiej bez zezwolenia oraz tzw. pranie brudnych pieniędzy.
Oskarżony nie przyznał się do żadnego z zarzutów. Twierdzi, że dzięki jego naukowym badaniom udało się uratować "wielu ludzkich istnień". A Jackowi Kaczmarskiemu, który przyszedł do niego w bardzo ciężkim stanie, przedłużył życie o dwa lata. Z tego powodu oczekuje gratulacji, a nie wyroku. (Grozi mu do 10 lat więzienia.)
- Bowiem powiedziano na forum ONZ – wygłosił w sądzie – że kto ratuje jedno życie, jakby cały świat uratował. (Siedząca obok mnie starsza kobieta, której syn po wykryciu u niego raka płuc leczył się tylko antyrą – niestety, już nie żyje – szepnęła: "Hochsztapler. Nie wie nawet, że cytuje Stary Testament".)
Niezwykły w stołecznym sądzie proces dopiero się zaczął. Oskarżony zdecydował się składać przed sądem wyjaśnienia. Ma prawo do przedstawienia własnej wersji; może kłamać i podejmować próby wywiedzenia sędziego w pole. Posłuchajmy jego wersji. Potem przyjdzie czas na konfrontacje.
Badanie "na język"
- Moja metoda badawcza – rozpoczął wyjaśnienia Zygmunt B. – nad uzyskaniem leku przeciwko rakowi była niekonwencjonalna. Nie zawierała chemikalii.
Sędzia: – Co oskarżony rozumie pod pojęciem chemikalia?
B.: – To są te wszystkie związki, z których robi się chemioterapię. Ja do produkcji leku używałem tylko surowców naturalnych.
Niechętnie wylicza, jakich konkretnie. Twierdzi, że nie wszystkie zioła, jak określa składniki antyry, pamięta. Na pewno były to: czosnek, huba, nagietek, arnika, owoc bzu, żywokost, liście pięciornika, kłącze tataraku, babka lancetowata, szyszki chmielu, łopian, bratek. I wiele, wiele innych. O burakach, bazie swego "leku", nie wspomina.
W jakich proporcjach? Na wyczucie.
Oddzielnie przygotowywał zestaw z ziół suchych i oddzielnie z moszczu, potem "to się łączyło".
- W jakich proporcjach? – sędzia Piotr Schab powtarza pytanie.
- Nie pamiętam dokładnie. Sięgałem do opracowań moskiewskiego prof. Borysewa. (Nie wyjaśnia, kto zacz.) Ale też do innych przepisów zielarskich. Pełno ich w księgarniach, w bibliotekach. Miałem dostęp do ksiąg z XVI, XVII i XVIII wieku. To znaczy do ich streszczeń, bo to przecież starodruki.
Sędzia wypytuje, jak powstawała antyra.
Dowiadujemy się, że mieszaninę suchych ziół i moszczu z soku trzeba było kisić. Przez co najmniej 3 lata. Gdy B. uznał, że kwaskowatość jest osiągnięta (sprawdzał "na język"), przerywał fermentację. Potem w wirówce do prania nadawał półproduktowi konsystencję torfu, który następnie dojrzewał przez sześć miesięcy. I po tym czasie esencja wszystkich związków, jak powiada, potrzebnych do zwalczania raka, była gotowa.
Sędzia chce dokładnie wiedzieć, jakie to były związki.
B. się złości: – Jak to, jakie? Lecznicze.
- To znaczy?
- Mikroelementy, sole mineralne.
- W jaki sposób pan sprawdzał występowanie tych elementów?
- Co miałem badać, przecież wiem, co tam wkładałem. Ale na temat ściśłej technologii nie będę mówił, bo to tajemnica handlowa.
Według wyjaśnień oskarżonego, na sporządzenie gotowego leku trzeba prawie 4 lata. Właśnie w tym naturalnym dochodzeniu do doskonałości miała tkwić tajemnica cudownego środka na zabijanie komórek rakowych. Tymczasem badanie próbek antyry sprzedanej jednemu z pacjentów wykazało obecność kwasu mlekowego.
- Skąd się tam znalazł?- pyta sędzia.
B. najpierw kluczy, zasłania się niepamięcią, w końcu przyznaje, że chciał przyśpieszyć fermentację metodą stosowaną w przemyśle spożywczym przy kiszeniu ogórków. Dolewał kwasu mlekowego. Ale to przecież nic szkodliwego. Kwas mlekowy jest dobry, czyści krew. A antyrę poddał badaniom laboratoryjnym, wyniki są pozytywne.
- Badaniom na co? – sędzia jest dociekliwy.
- Czy nie zaszkodzą po spożyciu.
- I taki wynik wystarcza do rozprowadzania specyfiku jako leku na nowotwory?
- Na pierwszym etapie tak. Prowadziłem też badania laboratoryjne dla udowodnienia tezy o podobieństwie struktur pleśni i nowotworu. Sprawdzałem działanie mojego leku na pleśniach i owadach. Zanurzałem zieloną muszkę w antyrze i ona brązowiała, co znaczy, że ją wypaliło. To samo działo się z pleśnią, która jak rak rozrasta się w kształcie pajęczyny.
Sędzia upewnia się: – Według pana struktura raka jest podobna do struktury pleśni?
B. zniecierpliwiony: – Przecież mówiłem! Pleśń polana tym preparatem była niszczona, znaczy się, on działał.
- Ale pan nie miał zgody różnych organów, m.in. Głównego Inspektoratu Sanitarnego na produkcję leku.
- Nie szkodzi, to by się dało przeskoczyć – oskarżony bagatelizuje problem. – We wszystkich tego rodzaju firmach zaczyna się od zarejestrowania "suplementu diety" i ja zamierzałem tak zrobić.
- Ale GIS pewnie chciałby się zapoznać z technologią produkcji nowego specyfiku – docieka sędzia. – Jak zamierzał pan ten problem rozwiązać?
- Każda firma ubiegająca się o koncesję ujawnia tylko część swej technologii, reszta jest ukryta ze względu na konkurencję.
Z protekcji Jacka
Sędzia przygląda się załączonej do akt wizytówce oskarżonego. – Pan tu wydrukował informację – zauważa – że metoda leczenia pochodzi ze starożytnego Egiptu. Na czym to polega?
B. odmawia udzielenia wyjaśnień. Może powiedzieć tylko tyle, że przez wiele lat pobierał nauki od mistrzów medycyny naturalnej wschodu, chodziło m.in. o pobieranie energii z kosmosu. Przypuszcza, że z tego powodu pacjenci zwracali się do niego per panie doktorze czy profesorze.
Następne pytania dotyczą leczenia przez znachora choroby nowotworowej.
Sędzia: – Jak pan ordynował antyrę?
Oskarżony: – W zależności od masy ciała pacjenta. No i od stopnia zaawansowania choroby.
- A po czym pan poznawał zaawansowanie choroby?
- Chorzy mieli wypisane w papierach ze szpitala, że to już ostatni etap raka. To bzdura, że nakłaniałem moich pacjentów do przerwania konwencjonalnego leczenia. Gdy przychodzili do mnie, nie było już co przerywać, bo zwykła medycyna ich skreśliła. Najczęściej przeszli chemię, która nic nie dała. Tylko ja jeszcze mogłem pomóc.
Sędzia chce wiedzieć, na jakich przesłankach oskarżony opierał swą diagnozę, że leczenie konwencjonalne zostało zakończone. Dla B. jest to oczywiste: – Jeżeli ktoś ma skierowanie do hospicjum, znaczy, że już położyli na nim krzyżyk. Tymczasem ja uratowałem 20% spośród tych, którzy byli w stanie terminalnym, po nieskutecznej chemii i napromienieniu. Natomiast u chorych z mniejszym zaawansowaniem raka miałem większe sukcesy – ponad 50% wracało do zdrowia. Dlatego wierzę, że moja metoda będzie opoką w utworzeniu nowego kierunku w medycynie.
Ale nie tylko pacjentów onkologicznych miał w swoim gabinecie. Jego pierwsza chora, nie pamięta jej nazwiska, którą uleczył, cierpiała na wole.
Sędzia: – Co to jest wole?
- Taka narośl, o tu – oskarżony dotyka szyi.
- Czy pan wie, jaka to choroba?
- W tej chwili wyleciało mi z głowy. W każdym razie, ponieważ byłem bliskim znajomym syna tej pani, on mnie poprosił o antyrę. Po dwóch tygodniach wole się zmniejszyło i kobieta wyzdrowiała. Później wiele razy udało mi się wyleczyć chorych na raka, albo przynajmniej przedłużyć ich życie o dalsze 3 miesiące, co zawodowi onkolodzy uznaliby za sukces. Ale ja miałem większe plany – nie 3, ale 6 miesięcy – wtedy pisaliby o mnie w fachowych biuletynach.
Pamiętam chorą na raka płuc, jej nazwisko wyleciało mi z głowy, miała przerzuty do węzłów chłonnych. Była taka słaba, że nie mogła się pochylić. Zatrzymałem rozwój śmiertelnego mięsaka. Ale prawdopodobnie już wtedy, gdy przyszła do mnie, miała przerzuty do mózgu. Gdy to odkryłem, sam jej powiedziałem, aby zgłosiła się do onkologa. Nie wiem, co się z nią potem działo, zdaje się, że dali jej jeszcze jakieś naświetlania.
- Czy którykolwiek z pana pacjentów mówił, że ten preparat go wyleczył? – po raz kolejny docieka sędzia.
B. ponownie robi unik: – Gdy człowiek wyzdrowiał, to już się do mnie nie zgłaszał, bo i po co? Ja tych nazwisk nie zapisywałem. Ale skąd by ludzie wiedzieli o leczniczych właściwościach antyry? Właśnie ze słyszenia, że uratowałem albo przynajmniej przedłużyłem komuś życie. Wielu pacjentów przyszło z namowy Jacka Kaczmarskiego; byli wśród nich również sędziowie, i wysoko postawione osoby z Izraela.
O słynnym pieśniarzu, kojarzącym się z "Solidarnością" stanu wojennego, znachor mówi jak o swym najlepszym przyjacielu:
- Lekarze powiedzieli Jackowi, że ma przed sobą 3 miesiące życia. On wierzył mi, że go z tego wyciągnę, brał antyrę przez 2 lata. Gdy minął rok, wiele gazet napisało o mojej cudownej substancji. Jacek został propagatorem tego preparatu. Byłem bliski całkowitego wyleczenia go, guz w krtani już się rozpadał, wydzielając bardzo nieprzyjemną woń. Ale poszedł do szpitala na przeczyszczenie rurki, którą miał w gardle i nie obudził się z narkozy.
Mówił: Bóg zapłać
Sędzia bez słowa komentarza przechodzi do kolejnego zarzutu postawionego oskarżonemu: czerpania korzyści materialnych z uprawianego procederu.
- Pan powiedział kiedyś rodzinie pacjenta, że ten produkt leczący raka nie jest na kieszeń emerytów czy rencistów. To znaczy, że cena jednego opakowania była wysoka?
B.: – Niczego nie sprzedawałem. O emerytach mówiłem w takim sensie, że na razie mam produkcję na małą skalę, i z tego względu kosztowną. Ale gdy ją rozwinę, cena wytwarzania antyry bardzo się obniży i lek będzie dostępny dla wszystkich. To jest logiczne myślenie biznesowe.
- Badania naukowe kosztują – zauważa sędzia. Skąd pochodziły pieniądze?
B. jest przygotowany na takie pytanie: – Dorobiłem się w PRL.
Chociaż z zawodu jest budowlańcem, a żona Urszula (też siedzi na ławie oskarżonych) elektromonterem, handlowali w "szczęce" przed Halą Mirowską w Warszawie. Towar był od pośredników z byłego Związku Radzieckiego. Najlepiej szedł im kawior z Astrachania, kupowali go kupcy niemieccy. Jednorazowo klient brał tonę. Zygmunt B. nie ma z tego okresu żadnej dokumentacji celnej czy bankowej. Pieniądze, jak twierdzi, szły z ręki do ręki. Gdy upadła komuna, miał schowane 2 miliony dolarów. W złocie, w dolarach.
Nie pamięta nazwy banku, w którym wymieniał tę walutę.
Wszystkie oszczędności wpakował w produkcję leku na raka. I wszystko stracił, gdy policja zabrała mu na zmarnowanie 1,5 tysiąca wielkich słoi z półproduktem antyry. I to w momencie, gdy pewne osoby za granicą chciały rozpocząć produkcję specyfiku na szeroką, przemysłową skalę, w fabryce z prawdziwego zdarzenia. O zbyt się nie martwił.
Wcześniej dawał ogłoszenia do prasy, że ma "fenomenalny preparat nowej generacji niszczący raka. Bardzo sprawdzony na wielu przykładach". Rozrzucał też podobnej treści ulotki na oddziałach onkologicznych w szpitalach.
Dodatkowo chciał wspomóc finansowo tę inwestycję prowadzeniem robót budowlanych, miał już prawie w ręku kontrakt na kilkaset tysięcy złotych, ale wspólnik go oszukał (tu wzgardliwe spojrzenie na mężczyznę w ławie oskarżonych, który nie składał jeszcze wyjaśnień). Teraz jest bez grosza.
- W akcie oskarżenia – przypomina sędzia – wymieniono prawie milion dziewięćset tysięcy złotych, które pan uzyskał ze sprzedaży chorym antyry.
B. demonstruje wzburzenie. – Oto ludzka niewdzięczność. Żadnych opłat nie żądał. Jeśli coś położyli z własnej chęci na stole, mówił: Bóg zapłać. Ludzie dzwonili, napraszali się, a teraz oczerniają. Chociaż z drugiej strony nie dziwi się, że rodziny pacjentów obciążyły go w śledztwie. Jeśli przesłuchanie wyglądało tak, jak u niego, gdy straszono go nawet bronią...
Sędzia pyta o przypadek Anny G. Zygmunt B. nie przypomina sobie takiej pacjentki. Wobec tego zapoznaje się z załączonym do akt listem tej chorej, pisanym w czasie, gdy "leczył". Kobieta błaga o obniżenie ceny antyry lub rozłożenie jej na raty, bo nie ma tyle pieniędzy na lek ratujący życie.
- To mi nic nie mówi – stwierdza stanowczo oskarżony.
Płacz matki
Sędzia zarządza przerwę do 20 marca. Oskarżony, zadowolony, że mógł mówić, co chciał, wychodzi ze swoim adwokatem na korytarz. Stara się szybko zejść z oczu oskarżycielom posiłkowym. Gdy się mijają, nie pada ani jedno słowo, jednak rozpacz na twarzach osób, których bliscy uwierzyli w cudowną moc antyry, ich widoczna nawet w ubiorze żałoba, zapowiadają, że na sali sądowej padną dramatyczne zeznania.
- Obym tylko dożyła – martwi się ubrana na czarno Czesława Wójcik, która już dwa razy podchodziła w czasie rozprawy do sędziego z prośbą o wysłuchanie jej przed innymi świadkami. Niestety, musi poczekać na swoją kolej.
Na korytarzu ta leciwa już kobieta pokazuje mi kartki zniszczone od ciągłego, nerwowego wyjmowania z torebki, na których opisała swoją matczyną tragedię. Jej syn, ekonomista na poważnym stanowisku, zachorował na raka. Gdy wyczytał w prasie o uzdrowieniu Kaczmarskiego, pojechał do gabinetu "profesora" Zygmunta B.
- Ten oszust – płacze zrozpaczona matka – kazał synowi odstawić chemię i pić trzy razy dziennie antyrę. Zapożyczyliśmy się na 100 tys. złotych, bo jedna porcja leku kosztowała 240 złotych. Syn brał to świństwo ponad 4 miesiące, ale było z nim coraz gorzej, w końcu pogotowie zabrało go do szpitala, gdzie umarł. Gdy zadzwoniłam do B. i powiedziałam mu, że to, co robi, jest zbrodnią, nawymyślał mi.