Od prawie półtora miesiąca próbuję przekonać decydentów, aby zmienić realizowaną dotychczas bierną strategię walki z koronawirusem na strategię ofensywną. Niestety, moje starania to głos wołającego na puszczy. Wprawdzie – jak zauważyłem – moje pomysły i mój plan nazwany już Planem Sośnierza są czytane, a nawet tu i ówdzie wdrażane, ale jak zwykle dzieje się to punktowo, niekonsekwentnie i niestarannie. Wybuch nowego, dużego ogniska na Śląsku zwalczany jest właśnie według mojej recepty, natomiast ministerstwo przestrzega przy tym wszystkim jednej generalnej zasady: że ja po prostu nie istnieję.
Dlaczego tak bardzo zabiegam o zmianę strategii? Przede wszystkim z tej przyczyny, że Polska nie należy do bogatych państw świata, nasz dochód narodowy na mieszkańca jest jednym z najniższych w Unii Europejskiej. I taki właśnie kraj na dorobku realizuje najdroższy i najmniej efektywny model zwalczania epidemii.
Po kilku miesiącach od wybuchu pandemii dysponujemy już wystarczająco szerokim materiałem porównawczym do oceny przyjętych w poszczególnych państwach strategii. W chwili obecnej można wyróżnić zasadniczo trzy główne modele walki z epidemią.
Pierwszy, najpowszechniejszy, model to ten realizowany w takich krajach jak Włochy, Hiszpania, Niemcy. W skrócie wygląda on w ten sposób, że po pierwszych 3 tygodniach kiedy epidemię trochę zlekceważono i liczba zakażonych w tych państwach rosła błyskawicznie, nastąpiło przebudzenie i wobec powagi sytuacji rządy przystąpiły do aktywnego hamowania dalszego rozprzestrzeniania się wirusa, nakładając na obywateli szereg ograniczeń mających na celu zminimalizowanie kontaktów międzyludzkich oraz wprowadzając metody aktywnego likwidowania ognisk zakażeń poprzez coraz intensywniejsze testowanie potencjalnie zakażonych. To nieco spóźnione przebudzenie spowodowało najpierw zahamowanie wzrostu zakażeń, a następnie stały, lecz umiarkowany spadek ich liczby, co w ciągu prawie 7 tygodni doprowadziło do takiego poziomu dziennych zakażeń, że możliwe stało się stopniowe znoszenie ograniczeń.
Drugi model zrealizowany w takich krajach jak Korea Południowa, Australia, Nowa Zelandia, Islandia, Tajwan czy Austria polegał na tym, że rządy tych państw błyskawicznie wdrożyły skrupulatne identyfikowanie wszystkich osób, które miały kontakty z zakażonymi. Wszystkie te osoby izolowano i w odpowiednich dniach po kontakcie testowano w celu potwierdzenia lub wykluczenia zakażenia. We wszystkich tych państwach epidemię wygaszono do poziomu śladowego w ciągu od 3 do 5 tygodni. Poza prowadzonym tradycyjnie wywiadem epidemiologicznym, we wszystkich tych państwach do identyfikacji osób potencjalnie zakażonych użyto możliwości, jakie stwarza mobilna telekomunikacja.
Wreszcie trzeci model, realizowany w Wielkiej Brytanii, USA i – co było dla mnie dziwne – również w Szwecji, polega na tym, że po około 3 tygodniach narastania ilości zakażeń w krajach tych pojawiło się pewne plateau, tj. wypłaszczenie i przez kolejnych 7 tygodni poziom liczby zakażeń utrzymuje się na jednym poziomie – jak na razie bez widocznego trendu spadkowego. We wszystkich tych państwach rządy w stosunku do epidemii zajęły stosunkowo bierną postawę, czy to przez zaniechanie, czy też – tak jak w Szwecji – w wyniku świadomego wyboru takiej właśnie drogi. Model szwedzki różni się tym od pozostałych, że w Szwecji nie nałożono na społeczeństwo i gospodarkę żadnych poważniejszych ograniczeń. We wszystkich tych państwach nie widać jeszcze końca okresu intensywnych zakażeń.
Państwa modelu pierwszego uporają się z epidemią w ciągu 11–12 tygodni, państwa modelu drugiego uporały się z nią w czasie od 3 do 5 tygodni, a państwa modelu trzeciego męczą się z epidemią już prawie 10 tygodni i końca, jak na razie, nie widać.
A teraz zgadnijcie państwo, jaki model jest realizowany w Polsce? Ano trzeci, czyli ten, który trwa najdłużej i przyniesie największe konsekwencje gospodarcze, bo przecież my, przebogate państwo Europy, możemy sobie na to pozwolić. Nam niestraszne choćby najdłuższe przyblokowanie gospodarki. My podobno przez dwa lata będziemy nosić maseczki. A co? Taki mamy kaprys.
Od dłuższego czasu wzywam i zachęcam do zmiany dotychczasowego podejścia do problemu i zastosowanie sprawdzonego modelu drugiego. Epidemię można znacząco przytłumić w ciągu około 4 tygodni. Tymczasem my znosimy ograniczenia w najmniej odpowiednim momencie, nam się wydaje, że już opanowaliśmy epidemię. Może liczymy na to, że cieplejsze dni spowodują samoistny spadek zachorowań. Jeśli jednak liczymy tylko na siły natury, to po co nam do tego Ministerstwo Zdrowia?