W kampanii wyborczej ujawniają się wyraźniej zjawiska, których zwykle w polityce możemy nie zauważyć. Jednym z nich jest zmowa milczenia. W tej kampanii (tekst piszę na jej finiszu, na początku października) mogliśmy zaobserwować zmowę milczenia w sprawie zwiększania środków na ochronę zdrowia. Paradoksalnie – bo w gruncie rzeczy postronny obserwator mógłby stwierdzić, że akurat tym razem wyjątkowo dużo w tej sprawie politycy zadeklarowali. Owszem, tyle tylko że do tych obietnic – tak rząd, jak i opozycja – zostali przymuszeni. To za mało, żeby potem te obietnice zamieniły się w jakąś rzeczywistość, z której wszyscy moglibyśmy skorzystać. Są deklaracje, ale nie było sporu, nie było pieprzu i ostrego, oczyszczającego debatę publiczną, rozliczania politycznych rywali z tego, co zrobili lub nie dla finansowania ochrony zdrowia. Nie było twórczego fermentu, wzburzenia fal, po którym oczyszcza się atmosfera. Nie było, bo byłby to spór wyniszczający obie strony. Smrodek więc pozostanie. Dwa bloki polityczne skupione wokół PO i PSL nie będą atakować PiS-u za to, że w ciągu czterech lat swoich rządów ustawowo nie zwiększył finansowego udziału ochrony zdrowia w PKB do 6%, skoro oni w czasie swoich ośmiu lat też tego nie zrobili, a wręcz finansowanie zdrowia przecież w stosunku do PKB przed 2015 r. zaczęło maleć. Rząd więc uprawia w kampanii propagandę sukcesu, a opozycja nie jest w stanie skutecznie tej propagandy wypunktować.
Rażącym przykładem zmowy milczenia jest brak politycznej debaty wokół skandalicznego sposobu obliczania nakładów na ochronę zdrowia w stosunku do PKB, jaki został przyjęty w ustawie o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych. Ten temat już był poruszany na łamach „Służby Zdrowia”, więc nie będę go rozwijał. Sam jednak fakt, że parlamentarna opozycja bezmyślnie, bez zgłaszania poprawek i podejmowania dyskusji (i to dwukrotnie!) poparła w sejmie wprowadzenie tego mechanizmu jest dla niej kompromitujący. Stąd w kampanii wyborczej o tym też cisza.
Z takich zmów milczenia nic dobrego wyniknąć nie może. Dobrze więc, że w minionym miesiącu lekarze (obecni i byli rezydenci, czyli liderzy Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie), przynajmniej krótko, ale głośno wykrzyczeli, że Polska to chory kraj. No właśnie, jest chory, chociażby z tego powodu, że politycy nadal, pomimo demokratycznych mechanizmów i ponad politycznymi stereotypowymi podziałami, „kiwają” obywateli, jak chcą: kierują ich uwagę na sprawy błyskotliwe, ale często drugorzędne, a o tych ważnych po prostu milczą. A my się, niestety, na to godzimy – pokazują to sondaże wyborcze i ostateczne wyniki wyborów też to potwierdzą.