Marek Balicki z miną pokerzysty wyjmuje co rusz asa z prującego się rękawa: pomysł nowego uzdrawiającego balsamu na wrzodziejące rany systemowe. I nawet mrugnięciem oka nie zdradza, że wyciągnięty przezeń as to karta ściągnięta ze stolika, wyraźnie znaczona, od dawna już w grze, a nadto jeszcze przed chwilą – w rękach partnera po drugiej stronie.
Minister – mówiąc wprost – najzwyczajniej w świecie oszukuje. Gra już chyba tylko na czas: o spokój w ochronie zdrowia do jesiennych wyborów. Ale niepokoju i napięć to nie usuwa. Prowadząc coraz bardziej frustrujący "dialog społeczny", w istocie zaś – niekończący się monolog – paraliżuje resztki woli i energii potrzebne do racjonalnego myślenia i działania. Mądrość sofisty, totalna i bezwzględna, namaszczona rangą urzędu, niemodyfikowalna i impregnowana na argumenty czerpane nie z doktryny, lecz empirii, hermetycznie zamknięta w samej sobie – jest coraz trudniejsza do zniesienia w kolejnych odsłonach.
Odnoszę wrażenie, a nie jestem wyjątkiem, że rozmowa z ministrem przestaje być możliwa. Nie dostrzega on i nie przyjmuje do wiadomości oczywistych faktów, nie zajmuje stanowiska w sprawach fundamentalnych, ucieka od prawdy o osobistej odpowiedzialności, a wszystko to coraz bardziej go obciąża i pogrąża.
Pozorne wygrane ministra w starciach racji z oponentami nie oznaczają ani zbliżenia poglądów, ani szansy na trwały konsens. Przeciwnie – nieprzekonująca, oficjalna diagnoza sytuacji i błędny plan terapii niczego w systemie nie naprawią. Dziś bowiem nie jest już najistotniejszy brak dialogu społecznego czy publicznych debat o hipotetycznych, teoretycznych modelach i rozwiązaniach, bo dyskusje na te tematy już od dawna stają się tylko czczą, akademicką gadaniną. Głównym problemem jest niestety brak woli i determinacji ministra zdrowia, z którego osobą środowiska medyczne długo wiązały tak duże nadzieje, a który nie chce lub nie potrafi zaproponować i lansować realnych projektów zmian, niezbędnych w trudnej polskiej rzeczywistości AD 2005.