Znana to prawda, że ludzie na ogół widzą to, co chcą zobaczyć i słyszą to, co chcą usłyszeć. Przez wiele miesięcy mniej lub bardziej entuzjastycznie, z większym lub mniejszym politycznym rozgorączkowaniem prowadzone były dyskusje na temat rychłego rozwiązania Narodowego Funduszu Zdrowia. U wielu komentatorów satysfakcja z wizji likwidacji powszechnie nielubianego monopolisty mieszała się z obawami przed tym, co może przynieść powrót do budżetowej służby zdrowia.
W Ministerstwie Zdrowia trwały prace nad tym, jak w miarę bezboleśnie przestawić zwrotnicę i radykalnie zmienić sposób finansowania leczenia, minister Konstanty Radziwiłł potwierdzał konieczność realizacji zapowiedzi partii rządzącej na temat likwidacji Funduszu. Kiedy więc w pierwszą sobotę lipca prezes Jarosław Kaczyński wypowiedział po wielokroć potem cytowane zdanie, że „sprawa likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia to sprawa na kolejną kadencję”, wszyscy zakrzyknęli, że Kaczyński odwołał likwidację NFZ. A późniejsze tłumaczenie ministra Radziwiłła, że „likwidacja NFZ oczywiście się odbędzie, rozmawiamy o terminie”, przyjmowano jako robienie dobrej miny do złej gry.
Tymczasem, jeśli przyjrzeć się dobrze wcześniejszym zapowiedziom resortu zdrowia, można zauważyć, że do stycznia 2018 r. planował on postawić Fundusz w stan likwidacji. Sam proces mógłby trwać właściwie dowolnie długo i zależeć od wielu czynników. Po wypowiedzi prezesa PiS wiemy już, że data jego rozpoczęcia będzie przesunięta w nieokreśloną dziś przyszłość. Czy to jednak oznacza, że Prawo i Sprawiedliwość odstąpi od pomysłu likwidacji NFZ? Kto chciał usłyszeć, że tak, to właśnie to usłyszał. A co zobaczymy... to zobaczymy.