Pracują nawet po 400–500 godzin miesięcznie, bo podstawowa ich pensja jest niższa niż... ustawowe minimum. Za ratowanie ludzkiego życia dostają 14 zł za godzinę. Często bez płatnych urlopów i „L4”.
21 sierpnia br. portal Powiat-Jarocinski.pl publikuje newsa z informacją: ratownicy medyczni wycofują się ze złożonych wypowiedzeń w Szpitalu Powiatowym w Jarocinie. – Cieszę się bardzo, że udało nam się to porozumienie osiągnąć – portal cytuje Tomasza Rażniaka, lidera protestujących. Od 1 października br. wynagrodzenie zasadnicze ratownika dyplomowanego w ich placówce podskoczy do... 2000 zł brutto, a po licencjacie – do 2100 zł. Dotychczas podstawowa pensja wynosiła... 1690 zł brutto.
Komitet Protestacyjny Ratowników, publikując na swoim profilu na Facebooku dokumenty porozumienia, podkreśla: „Wspólnymi siłami! Udało się! Dziękujemy wszystkim, którzy się do tego przyczynili”.
Pod postem dziesiątki wpisów internautów, którzy nie mogą uwierzyć, że ratownicy zarabiali dotychczas poniżej ustawowego minimum, tj. 2100 zł. I cieszy ich podwyżka o 310 zł.
– Jeśli powyższa kwota to sukces, to ja Wam serdecznie współczuję... To niegodne – komentuje na FB Jolanta Łuszczyńska.
Słowo „współczucie” czasami zastępowane jest „upokorzeniem”. To drugie lepiej opisuje zarobki ratowników.
>Ustawowe minimum?
Nie obowiązuje
Przypadek Jarocina nie jest odosobniony. Pensje, poniżej ustawowego minimum, są nadal obecne w wielu miejscach kraju. – W Podkarpackiem jest jeszcze gorzej – twierdzi Robert Judek, koordynator akcji protestacyjnej ratowników w Poznaniu.
Według Piotra Dymona, jednego z założycieli Komitetu Protestacyjnego Ratowników, przewodniczącego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych, w kraju pensje podstawowe wahają się między 1500 a 3600 zł brutto. – Sam mam kolegów, którzy zarabiają po 1500–1800 zł – mówi. – U nas na etacie ratownik dostaje od 1700 do 2500 zł brutto, przeciętnie 2100 – informuje Tomasz Maleńczyk, rzecznik prasowy Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego przy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia w... Warszawie.
Jak to możliwe, że pracują na stawkach poniżej ustawowego minimum?
– Wielu jest na śmieciówkach lub na kontraktach jako firmy. Tych nie obejmuje prawo pracy – tłumaczy Maleńczyk.
Do podstawowej pensji ratownicy mają dodatki: za wysługę lat, za nocki, za święta. Ale to ochłapy – po kilkadziesiąt zł dodatkowo miesięcznie. Piotr Dymon wylicza, że przy etacie i z dodatkami, ratownik zarabia średnio 2500–2700 brutto, czyli 1800 zł na rękę. W Poznaniu etatowcy dostają 2–2,6 tys. zł na rękę.
Nie lepiej wynagradzani są prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą – tak pracuje blisko połowa ratowników.
– Średnia krajowa to 18–21 zł/godz. U nas w Krakowie 21–23 zł/godz. – informuje Dymon. Czasem zdarzają się stawki 25 zł/godz., a 30–40 zł /godz. to już absolutne wyjątki.
W Warszawie przy 160 godzinach miesięcznie i stawce 18 zł/godz., młody ratownik wyciąga 2880 zł brutto. Po odjęciu składki na ZUS (500 zł przez pierwsze 2 lata, potem min. 1200 zł), podatku (200–300 zł) dostaje 1,5–2 tys. na rękę. Na L4 i urlopie już nic.
– A zdarza się, że wielu ratowników idzie na zwolnienie, bo pacjenci ich pobili. Po miesiącu dostają dopiero śmieszne 1 tys. zł z ZUS – dodaje Maleńczyk.
2,5 zł podwyżki. Brutto
W maju br. ratownicy zaczęli strajk. Na mapie Polski zaznaczyli miejsca, w których protestują – 413 miejscowości. Cała Polska. W lipcu porozumieli się z Ministerstwem Zdrowia: 400 zł brutto podwyżki od lipca i kolejne 400 zł od stycznia 2018 r. MZ zapewniło, że ma na to środki. Komitet zawiesił protest. Ale na początku września w wielu placówkach ratownicy nadal nie dostali obiecanych podwyżek. Ci pracujący poza stacjami pogotowia – w szpitalach, na izbach przyjęć, oddziałach ratunkowych. Konstanty Radziwiłł zapewniał, że także ich obejmuje podwyżka, ale za słowami nie poszły czyny.
– Tylko 3–4 oddziały ratunkowe szpitali w Polsce podwyższyły podstawową płacę ratowników, reszta odmawia. Bo nie ma rozporządzeń, które by to nakazywały – tłumaczy Piotr Dymon. Dziwi się, że mimo buńczucznych zapewnień ministra finansów o miliardowych nadwyżkach w budżecie, pieniędzy na ratowników nie ma, chociaż jest ich tylko 14–15 tys. w całym kraju – wielokrotnie mniej niż pielęgniarek czy lekarzy. – Coś tu jest nie tak – rzuca. Ratownicy grożą wznowieniem protestów. Oraz ich zaostrzeniem. – To już nie będą tylko flagi i oklejanie karetek – ostrzega Dymon. Komitet wysłał do MZ ultimatum.
Dalsze protesty są tym bardziej prawdopodobne, że lipcowego porozumienia nie zaakceptowało kilka z 26 organizacji związkowych, które protestowały. Czemu? – Jeśli podzieli pan te 400 zł przez 160 godz. etatu to wychodzi podwyżka 2,5 zł na godzinę. I to brutto! – tłumaczy przewodniczący związku w jednej z WSPR, który woli pozostać anonimowy.
Ministerstwo uważa, że kolejne podwyżki ratowników są możliwe dopiero od 2019 r.
Stachanowcy z przymusu
– Ta praca, jak żadna, rozpieprza rodziny i związki – na blogu OmatkoBoska.pl pod pseudonimem „Ojciec Chrzestny” pisze Piotr Gumowski, szef Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego przy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia w Warszawie. Ratownicy często mają kolejne związki, drugie żony, drugich mężów. – Może to wina tego, że pracujemy po 300 godzin w miesiącu żeby utrzymać rodziny? A może to przez te rozczłonkowane trupy, które widzimy czasami? – rozważa Gumowski. Roman Badach-Rogowski, przewodniczący Krajowego Związku Zawodowego Pracowników Ratownictwa Medycznego, jest po dwóch rozwodach i nie ma wątpliwości, że to efekt jego pracy po 300 godzin miesięcznie. Od 25 lat.300–350 godz. to standard, a 400 jest częste. Rekordziści wyrabiają po 500 godzin. Dwa dyżury po 24 godz. pod rząd w jednej stacji, a potem drugie tyle w innym szpitalu lub pogotowiu. I tak przez 21 dni w miesiącu. Sen? Wyłudzony, między wezwaniami.
Dorabiają, gdzie mogą. Na medycznych obstawach imprez masowych, prowadzą szkolenia pierwszej pomocy, uczą nadwrażliwe rodziny, jak przeprowadzić RKO u dziecka, przewożą pacjentów między szpitalami. Także sprzedają samochody, pośredniczą przy leasingach. Badach-Rogowski, oprócz pogotowia, ma pół etatu w izbie wytrzeźwień, wykłada w szkole policealnej, zabezpiecza imprezy masowe i sportowe i uczy pierwszej pomocy.
– Pracujemy dużo, bo także łatamy dziury kadrowe – dodaje Tomasz Maleńczyk. Ratowników jest w Polsce już za mało. – Są problemy z zabezpieczeniem dyżurów i obsadą. Wystarczy, że ktoś weźmie urlop, albo pójdzie na L4 – twierdzi Piotr Dymon.
Gdzie uciekają? Po ostatnich podwyżkach dla pielęgniarek, ten zawód ma wzięcie.
– Kilku moich kolegów idzie na pielęgniarstwo – informuje Dymon.
– Ostatnio coraz więcej chce do policji – dodaje Ewelina Celejewska, kiedyś ratownik, obecnie dziennikarka. Zostają też strażakami, a nawet mechanikami samochodowymi.
– Jeśli można pracować za lepsze pieniądze, niedziele i święta mieć wolne, a w nocy spać, to czemu nie? – pyta retorycznie Robert Judek, ratownik z Poznania. On prognozuje, że bez podwyższenia płac, ten zawód nadal będzie pustoszał.
NIEWYKORZYSTANI
Najistotniejszy kierunek exodusu ratowników to zagranica.
– Jeśli przy takich zarobkach jak w Polsce mamy możliwość wyjazdu do Wielkiej Brytanii, by zarobić tam 1,8–2,3 tys. funtów miesięcznie plus płatne chorobowe i urlop, to o czym my mówimy? – pyta retorycznie Tomasz Maleńczyk.
Z WSPR w Warszawie w ciągu pół roku uciekło na Zachód 10–15 ratowników, z ok. 600 zatrudnionych. – Z moich znajomych wyjechało już 8 osób. Głównie do Anglii – twierdzi Dymon pracujący w Krakowie.
Dwa razy w miesiącu przyjeżdżają do Warszawy i Krakowa head hunterzy z Wielkiej Brytanii z gotowym pakietem dla ratowników. Nawet 3–5 tys. funtów pakietu relokacyjnego na „dzień dobry” mocno kusi. Ale i wiąże na min. 2 lata. Wymogi językowe? – Jeśli jesteś w stanie się komunikować, to cię biorą – opisuje Maleńczyk. Zaznacza, że kiedyś trzeba było mieć certyfikaty z angielskiego, ale teraz zapotrzebowanie na ratowników w UK jest tak duże, iż obniżono te wymagania.
Rzadszym kierunkiem exodusu są Niemcy – większa bariera językowa i gorsze zarobki 1,2–1,8 tys. euro. Podobnie z Włochami (1,5–1,8 tys. euro) i Norwegią. Niektórzy marzą o Australii albo Nowej Zelandii – tam łatwiej się dostać, pracując już na Wyspach.
Zatrudnieni na Zachodzie chwalą sobie podejście do pracownika. – Trudno wylecieć z pracy za błędy medyczne, a opieka psychologiczna jest po każdej reanimacji. Tego u nas brak – twierdzi Maleńczyk. Jest szacunek. A u nas? – Tutaj jesteśmy tylko chłopcem do bicia. Bo jak się o nas mówi, to tylko w negatywnym kontekście: pogotowie nie przyjechało albo za późno – podkreśla Maleńczyk. Kto wypowiada się po katastrofie? Strażacy i policja. Ratownicy? Tylko, jeśli są o coś oskarżani.
Ale wyjeżdżający na Zachód mają też problem. Dymon: – Tam pracują po 150 godz. miesięcznie. Więc po 400–500 godzinach u nas, tam się zwyczajnie nudzą. Z początku czują się... niewykorzystani.
Etat wyrabiają w 3, a nawet 2 tygodnie, a resztę czasu spędzają w Polsce.
Dysfunkcyjni
Gdy rozmawiam z Tomaszem Maleńczykiem ten akurat załatwia sprawy związane ze ślubem. Za dwa dni się żeni. Jego małżonką będzie także ratowniczka medyczna.
– Teraz musimy tak ustalić dyżury, by przynajmniej można było spłodzić to dziecko. Ale co potem? Co nasze dzieci będą przeżywały? Jeśli je dziadkowie będą musieli wychowywać, to rodzina już będzie dysfunkcyjna. Zastanawiam się, jak to wszystko załatwimy. W pewnym momencie człowiekowi się po prostu odechce.