Byłem niedawno przypadkowym świadkiem rozmowy pani rzecznik pewnej instytucji zdrowotnej z niezadowolonym pacjentem, który w odpowiedzi na swoją skargę usłyszał: "Proszę pana, dyrektor samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej spotka się z dyrektorem niepublicznego zakładu opieki zdrowotnej i wspólnie rozwiążą pański problem". Pacjentowi brwi się uniosły, bo same funkcje i nazwy Bardzo Ważnych Osób Kierujących Instytucjami o Straszliwie Długich, Tajemniczych Nazwach świadczyły, że sprawa ma szansę zostać rozpatrzona przez Najwyższe Czynniki, chociaż nie było jeszcze konkretnych deklaracji. Facet opuścił brwi, podziękował i wyszedł.
Pewnie pacjentowi, tak jak i mnie, marzy się, żeby powróciły proste, tradycyjne, potoczne, po prostu – polskie nazwy instytucji zdrowotnych, czyli szpital, przychodnia, poradnia, gabinet lekarski, pogotowie ratunkowe. Nikt przecież nie mówi: "idę do samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej" albo "zapiszę się do niepublicznego zakładu opieki zdrowotnej", bo popatrzyliby na takiego delikwenta jak na wariata. Mówi: "idę do lekarza, do przychodni, do szpitala".
Niemcy mają krankenhausy, czyli domy chorych, w Bośni i Hercegowinie – "domy zdrawija", Rosjanie mają "bolnice", a Czesi "nemocnice". A my – zamiast mieć po prostu szpital lub lecznicę, musimy mieć samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej. Po co? Skoro nie mamy jednocześnie niesamodzielnych zakładów, chociaż już niepubliczne – tak. W tym wydumanym nazewnictwie nie jesteśmy wprawdzie odosobnieni, bo Anglicy mają dla przykładu "trusty", a Amerykanie HMO i PMO. Ale tam też pacjent nie mówi, że idzie do "trastu" lub "ejczemołu", tylko wędruje do "hospitala". No, może jedna pani Bukiet z bardzo fajnego serialu użyłaby pełnej nazwy.
Używanie nazw innych niż powszechnie stosowane określenia najprostszych rzeczy powinno być przywilejem poetów i ewentualnie stażystów w poezji, ale póki co – my też musimy się bawić w paramickiewiczów. Są nawet specjalne, naukowe nazwy takiego "pokrętnego" wyrażania się. Antonomazja (gr. – nazwa dana zamiast) jest sposobem wyeksponowania szczególnie charakterystycznych cech lub skrótem ujmującym całość wyrażanej myśli. W kontekście takiej definicji nazwa samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej dokładnie ją stanowi. Równie dobrze można jednak stwierdzić, że "spzoz" jest peryfrazą, czyli omówieniem, tj. rozbudowaniem nazwy w celu wzbogacenia treści i nadania jej niemal "mistycznej trójwymiarowości". A może nazwy "spzoz" i "nzoz" należy zakwalifikować jako eufemizmy, czyli wyrazy zastępujące inne, bardziej dosadne i nieprzyzwoite? W końcu chodziło przecież o wyeliminowanie wrażej, choć tak samo dziwacznej nazwy "zoz". Można też wreszcie próbować zakwalifikowania "spzozu" i "nzozu" do grupy przykładów synekdochy, stanowiącej odmianę metonimii.
Zamarzyło mi się przy tych rozważaniach, by ordynatorzy nie napadali już na menedżerów i odwrotnie, bo znaczenie słów "ordynator" i "menedżer" jest dokładnie takie samo – zarządzający. Zapewne przez jakiś jeszcze czas nowe w naszej rzeczywistości słowo "menedżer" będzie istniało w bardzo różnych pisowniach: manager, menager, manedżer. (Niedawno miałem "przyjemność" otrzymać na jednej z konferencji wizytówkę z napisem: "prezes stowarzyszenia menażerów opieki zdrowotnej"; poczułem się wówczas jak zoo-menedżer).
Ordynatorzy nie mają także łatwego życia, bo ten sam źródłosłów, jaki ma ich tytuł zawodowy, mają też "ordynat" i "ordynariusz". Ale przebił wszystkich radosnym słowotwórstwem pewien chory w oddziale chirurgii, który do naszego szefa zwracał się per "panie nadleśniczy". Nikt z nas, lekarzy z zespołu, ani się nie śmiał, ani nie poprawiał pacjenta, bo skojarzenie było przecież prawidłowe – funkcja nadleśniczego wiąże się też z zarządzaniem, jak ordynatora i menedżera. Tyle że w oddziale chirurgii jakby drzew trochę mniej.
Zamarzyło mi się także, by w telewizorze, w cyklu reklam, nie latali stale faceci i kobitki w białych kitlach, udający doktorów – bez pozwolenia Naczelnej Izby Lekarskiej. Szczególnie jestem cięty na niejaką dr H. Sural, która już chyba od roku wieczorową porą zabija na ekranie płynem-cud bakterie w kibelku i jakoś wybić ich nie może. Wiem, że samorząd lekarski jest bardzo zajęty kontestowaniem reformy rynku zdrowotnego, ale chciałbym, żeby któryś z tuzów NIL-u zwrócił uwagę na to telewizyjne, marketingowe kupczenie wizerunkiem lekarza. Oglądanie w przerwie filmu lub innego telewizyjnego spektaklu "aktorzyny – niby-lekarza", z dyndającymi na szyi słuchawkami lub unitem stomatologicznym na podorędziu, reklamującego specyfik na wiatry lub wrzody – obniża autorytet profesji lekarskiej i na pewno kosztuje parę punktów straty w sondażach opinii publicznej.
No i zamarzyło mi się jeszcze, żeby składka zdrowotna... była większa. Rozumiem, że trzeba kupić myśliwce, dostosować się do wymogów Unii, poprawić edukację. Ale myśliwce nie strajkują, Unia nie zając, a edukacja mogłaby z rok poczekać. Z wyliczeń praktyków STOMOZ-u wynika, że składka powinna być na poziomie 9%. Ten sam wynik otrzymały samorządowe organizacje pielęgniarskie. Politykom zdrowotnym też "nagle" wychodzi mniej więcej tyle samo. Pora więc chyba na wnioski.