Maciej Tokarczyk, 40 lat, absolwent Wydziału Lekarskiego AM w Gdańsku i studiów podyplomowych w zakresie ubezpieczeń zdrowotnych Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu, lekarz w Szpitalu Wojewódzkim w Elblągu, od 1999 r. pracował w Warmińsko-Mazurskiej Regionalnej Kasie Chorych. Początkowo jako zastępca dyrektora oddziału, potem zastępca dyrektora kasy w Olsztynie. W 2001 r. został najpierw wiceprezesem, a po odwołaniu M. Żemojdy prezesem UNUZ. Na mocy ustawy likwidującej UNUZ przeszedł do MZ na stanowisko podsekretarza stanu odpowiedzialnego za nadzór nad systemem puz i politykę lekową. W lipcu 2003 r., po zdymisjonowaniu w atmosferze skandalu Aleksandra Naumana, premier mianował go na stanowisko prezesa NFZ. Był żonaty, osierocił dwoje dzieci – 16-letniego syna i 14-letnią córkę.
Samobójstwo Macieja Tokarczyka opinia publiczna nierozerwalnie związała już z mechanizmami sprawowania władzy nad systemem ochrony zdrowia. Niestety, Maciej nigdy już nie powie, co tak naprawdę skłoniło go do tego, by w sobotnie popołudnie wyjść z domu do ogrodu, włożyć do ust strzelbę, pociągnąć za cyngiel i roztrzaskać sobie głowę.
Jak straszne musiało być milczenie i życie z tą tajemnicą, którą zabrał do grobu. Kogo czy czego bał się tak bardzo, że wolał opuścić na zawsze kochającą żonę i dwójkę nastoletnich dzieci? Kto do niego dzwonił w sobotę, podczas weekendu, a kto – dzień wcześniej, by nie dojechał na wspólną z ministrem Sikorskim konferencję prasową, podczas której mogło wyjść na jaw, że nie ma między nimi osobistych konfliktów, a jest tylko wspólny problem, np. taki, że NFZ nie będzie miał prawa zapłacić odszkodowań za pozwy, więc wcześniej czy później rząd i tak będzie musiał przyjąć rozwiązania porządkujące system, na co jednak w piątek nie było ani zgody politycznej, ani czasu.
Przyczyny, dla których wolał się zastrzelić, niż być nadal prezesem Narodowego Funduszu Zdrowia, ustali – miejmy nadzieję – prokuratura. Musiały mieć jednak ciężar gatunkowy nie do udźwignięcia dla tego uczciwego, spokojnego, kulturalnego i wrażliwego człowieka, który widział, słyszał, czuł i bez wątpienia – wiele zrozumiał. Co to mogło być? – na razie nie wiemy.
Zniszczyła go polityka – powtarzają przyjaciele. Był pod nieustanną presją, między młotem a kowadłem, miał rozwiązać nierozwiązywalny problem kwadratury koła, czyli racjonalnie zarządzać NFZ w warunkach, na jakie był skazany, i ponieść za wszystko osobistą odpowiedzialność. Naciskali na niego ludzie Millera, dla których był wygodnym kozłem ofiarnym, bo w każdym momencie można byłoby zwalić na niego całą winę za klapę i kompromitację jedynie słusznej ustawy o NFZ, wymyślonej przez Łapińskiego i Naumana, a potem popartej przez rząd, parlament i prezydenta.
Ale dlaczego ulegał presji? Dlaczego nie zrobił tego, co wcześniej Marek Balicki, który w świetle jupiterów potwierdził podanie się do dymisji, bo nie chciał i nie mógł współpracować z Naumanem? (Czy tylko z nim?) Bo nie był rasowym politykiem o wyrobionym instynkcie samozachowawczym, a tylko – młodym, pracowitym, apolitycznym fachowcem od systemu powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych?
Maciej Tokarczyk odziedziczył wszystkich ludzi Naumana. Nie darzył zaufaniem nawet najbliższych współpracowników. Dlaczego sam odpowiadał na służbową korespondencję? Bał się, że z centrali Funduszu wycieknie wszystko, co powie, napisze czy zrobi?
Był zarazem pod presją tych, którzy ufali, że jest w stanie przeciwstawić się złu, powstrzymać decyzje działających wprost lub zza węgła niekompetentnych, "pomoczonych", skompromitowanych ludzi Łapińskiego, czyhających na moment przejęcia pełni władzy i nad resortem zdrowia, i nad centralą Funduszu. Komu przeszkadzała przyjaźń Sikorskiego i Tokarczyka? Dlaczego chciano zmusić prezesa NFZ, by opowiedział się przeciw Sikorskiemu?
I dlaczego wywierano na nim presję, najpierw – by objął stanowisko w NFZ, a potem – by trwał na nim wbrew swojej woli? I dlaczego premier Miller zmusił b. prezesa NFZ do przeniesienia się z jednego szpitala do innego? Kto miał interes, by nie dokończono terapii po operacji tam, gdzie ją rozpoczęto? Czy Maciej Tokarczyk, który po Naumanie przejął odpowiedzialność za politykę lekową w MZ, dowiedział się o czymś, o czym nie powinien wiedzieć?
Niedawno podczas konferencji na temat dylematów reformy systemu ochrony zdrowia w Ministerstwie Pracy wicepremier Jerzy Hausner określił służbę zdrowia mianem jednej z trzech wielkich czarnych dziur, które "wysysają coraz większą część substancji gospodarczej na zasadzie: upubliczniać straty – prywatyzować zyski". Rząd ma zatem świadomość, jakie patologie narosły w systemie pod rządami poprzedniej ekipy w MZ. A przecież grozi nam również katastrofa finansów publicznych. Premier Miller wie, bo sam o tym mówił, że reforma służby zdrowia wymyślona przez Łapińskiego rządowi się nie udała.
Dramat w systemie opieki zdrowotnej jest już faktem. Kilka godzin przed tragiczną śmiercią Macieja Tokarczyka minister Sikorski mówił, że kontraktowanie świadczeń na przyszły rok to wielka niewiadoma, a on sam ma duże wątpliwości co do stopnia przygotowania NFZ do kontraktowania według nowych zasad. Ale zarazem – nie może już być kontynuowana dotychczasowa praktyka aneksowania umów zawartych przez kasy chorych, bo z prawnego punktu widzenia nie da się tego manewru powtórzyć. Jak przetrwamy do końca roku i co będzie w przyszłym? Jak długo będziemy grzęznąć w bagnie, ginąć w czarnych dziurach pozostawionych przez Łapińskiego i Naumana?
Wszystko, co można jeszcze zrobić dla Macieja Tokarczyka, to do końca wyjaśnić przyczyny jego desperackiej decyzji oraz oczyścić raz na zawsze MZ i NFZ z ludzi z nadania Łapińskiego i Naumana. To oni doprowadzili do dzisiejszej katastrofalnej sytuacji w służbie zdrowia, to oni do dziś rządzą w centrali i oddziałach Funduszu.
Maciej mówił, że dwukrotnie rozmawiał z premierem o swojej dymisji. Marzył, by wrócić do zawodu lekarza, by uciec z Warszawy do siebie pod Olsztyn. Tylko dlaczego w taki sposób?