Czy w medycynie zdarzają się cuda? Przypadki uzdrowień klinicznie niewytłumaczalnych, racjonalnie nie do pojęcia, statystycznie niemożliwych?
Prof. Zbigniew Religa, Minister Zdrowia:
Wiele lat temu, kiedy pracowałem jako chirurg w Szpitalu Wolskim w Warszawie, operowałem pacjenta z gigantycznym guzem żołądka. Nie udało nam się nawet usunąć go w całości. Badania histopatologiczne wykazały nowotwór złośliwy. Poinformowaliśmy żonę pacjenta, że jej mężowi zostało kilka miesięcy życia...
Tymczasem minęło już 30 lat, a ten pan jest najzdrowszym człowiekiem pod słońcem, choć w jego przypadku nie stosowaliśmy chemioterapii ani żadnego innego leczenia. Być może, siły obronne jego organizmu zwalczyły resztki nowotworu. Od tego czasu wiem, że moja wiedza jest ograniczona i mogą zdarzyć się rzeczy, których nie jestem w stanie pojąć.
Podobny przypadek przytrafił mi się w Instytucie Kardiologii w Aninie. Przeprowadzaliśmy operację by-passów wieńcowych. Rozwinął się jednak wstrząs kardiologiczny. Po wielu godzinach walki doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie choremu pomóc. I kiedy uznaliśmy, że pacjent nie ma już szans, jego stan zaczął się nagle poprawiać, zupełnie bez naszego udziału. Mężczyzna wyzdrowiał, choć nie było ku temu najmniejszych przesłanek medycznych. Do dziś nie wiem, dlaczego? Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Być może była to ingerencja Boska.
Wiara czyni cuda
Prof. dr hab. n. med. Zbigniew Stelmasiak, kierownik Katedry i Kliniki Neurologii AM w Lublinie, były prezes ZG Polskiego Towarzystwa Neurologicznego:
Do komentowania, czy jakieś zdarzenie można uznać za cud lub nie, szczególnie w medycynie, nie czuję się upoważniony. Są do tego uprawnione wysokiego szczebla komisje, które bardzo skrupulatnie podchodzą do tego zagadnienia. Mogę natomiast odnaleźć w pamięci niezwykłe zdarzenia medyczne, których byłem świadkiem albo które znam z opowieści moich nauczycieli.
Wiele lat temu mieliśmy w klinice 8-letniego pacjenta: dostał rower za dobre wyniki w nauce, wpadł na nim pod samochód i przez 8 miesięcy był nieprzytomny. Właściwie, można powiedzieć, po tak długim okresie nie rokował już poprawy. I niespodziewanie, po 8 miesiącach, nastąpiło coś niebywałego – chłopiec odzyskał świadomość i niebawem wyszedł ze szpitala o własnych siłach, jedynie z lekkim zezem jednego oka. Ponieważ zaintrygował mnie ten przypadek, szukałem podobnych na świecie. Znalazłem ponad 30 podobnych doniesień, gdzie doszło do nagłej poprawy stanu zdrowia, trudnej do wytłumaczenia.
Co o tym myślę? Organizm ludzki nie jest całkowicie poznany, a w związku z tym mogą zaistnieć sytuacje medyczne, kliniczne, które są poza naszą kontrolą i możliwościami ich oceny i wyjaśnienia. To moja interpretacja niewytłumaczalnej nieraz poprawy zdrowia u chorych z urazem wielonarządowym, szczególnie w młodym wieku.
Profesor Stein, mój nauczyciel i ordynator, wspominał przedwojenną historię swojej pacjentki, dziedziczki podlubelskich dóbr, przez całe życie wożonej na wózku. Nikt nigdy nie widział, żeby chodziła. Gdy we dworze wybuchł pożar, dziedziczka jako pierwsza rzuciła się do ucieczki na własnych nogach. Pozornie można by to uznać za cud, ale najprawdopodobniej kobieta cierpiała na paraliż czynnościowy.
Inny z moich nauczycieli, prof. Kawiak, w swojej praktyce lekarskiej spotkał się z przypadkiem, że pacjent z niedowładem połowiczym i zaburzeniami mowy, pod wpływem nadzwyczajnych emocji odzyskał władzę w kończynach i mowę. Takie niezwykłe uzdrowienia się zdarzają, szczególnie gdy mamy do czynienia z chorobami o podłożu czynnościowym.
Pamiętam też inny przypadek, kiedy pacjent z niedokrwieniem płata potylicznego – co później zostało zdiagnozowane i zweryfikowane – widział różne osoby, które w rzeczywistości nie istniały. Jego otoczenie uznawało to za cud. A przecież wiadomo, że przy uszkodzeniu niektórych okolic mózgu może dojść do halucynacji wzrokowych czy słuchowych.
Zdarzają się też przypadki niezwykłej poprawy stanu zdrowia u chorych ze stwardnieniem rozsianym.
W takich sytuacjach przedstawiciele medycyny niekonwencjonalnej uważają, że to efekt ich leczenia i nadprzyrodzonych właściwości. Biorą nawet oświadczenia od pacjentów, piszą o tym artykuły, chwalą się i święcie wierzą w swoją skuteczność. A tak naprawdę to naturalny przebieg choroby – poprawa zdrowia własnymi siłami organizmu.
Po wielu latach praktyki nabieram jednak przekonania, że jeśli chory i lekarz bardzo chcą, żeby doszło do wyleczenia, to wszystko jest możliwe. Jeśli pacjent wierzy, a doktor jest nieustępliwy, to nawet ciężka choroba może zostać pokonana. To taki ostatni skok, który może przynieść życie i zdrowie zamiast śmierci i kalectwa.
Moją dewizą jest: "Jeśli doktor nie ustąpi, to choroba powinna ustąpić".
Dr Marek Migdał, Oddział Intensywnej Terapii CZD:
Jestem człowiekiem wierzącym i nie wątpię, że w niektórych sytuacjach chorzy doświadczają pomocy Boskiej. W Centrum Zdrowia Dziecka prowadzone są przez Kościół dwa postępowania w sprawie cudu. Ponieważ jestem świadkiem, zobowiązałem się do zachowania tajemnicy dotyczącej tych spraw.
Cudem dnia codziennego są dla mnie na pewno postawy matek chorych dzieci. Ich siła i bezgraniczna wiara w wyzdrowienie dzieci. I często się tak dzieje, że odwiedzają nas potem radośni byli pacjenci. Z punktu widzenia doktryny Kościoła czy medycyny wyzdrowienia te może nie spełniają kryteriów cudu, ale w ludzkim odczuciu tak właśnie jest.
Pracuję 26 lat w Centrum Zdrowia Dziecka, z czego niemal 20 w Oddziale Intensywnej Terapii. I wiem, że wiara rodziców w wyzdrowienie dziecka może mu pomóc, podobnie jak pomaga samym rodzicom. Dlatego zawsze im mówię: jeśli wierzycie, że coś może pomóc waszemu dziecku, róbcie to. W naszym oddziale stwierdzamy około 30 zgonów rocznie, co stanowi 11-15% wszystkich leczonych tu pacjentów. Można powiedzieć, że prawie 90% chorych dzieci, które trafiają tu w bardzo ciężkim stanie i opuszczają OIOM – to też pewien cud.
Pamiętam do dziś dziecko z ostrą niewydolnością wątroby spowodowaną zatruciem muchomorem sromotnikowym – stan był krytyczny. Przez kilka dni przygotowywaliśmy je do przeszczepu wątroby poszukując dawcy. Kiedy jechało już na operację – w momencie przenoszenia z łóżka na wózek – otworzyło oczy. Anestezjolog, który miał je znieczulać, uznał, iż stan neurologiczny jest na tyle dobry, że przeszczep nie będzie potrzebny. Proszę sobie wyobrazić radość rodziców! Dziecko czekała przecież bardzo skomplikowana operacja, a w przypadku jej powodzenia – leczenie immunosupresyjne, trwające do końca życia...
Konstanty Radziwiłł, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej:
Wierzę w cuda. Uważam, że modlitwa chorego lub jego bliskich o zdrowie może zostać wysłuchana.
U wielu ludzi często prawdziwą wiarę zastępuje jednak naiwność. Uważają na przykład, że wyleczyli się za pomocą pseudonaukowych metod: stosowanych przez przybyszy z dalekich krajów wykonujących "bezkrwawe operacje" czy naszego rodzimego biorezonansu. Ale metody te, nie należące przecież do naukowej medycyny, też nie mają nic wspólnego z cudami.
Trudno stwierdzić, czy w niewyjaśnionych medycznie przypadkach mamy do czynienia z elementem nadprzyrodzonym. Medycyna to równanie z wieloma niewiadomymi. Niejednokrotnie nie wiemy, dlaczego powstaje np. nowotwór, a zatem trudno też wytłumaczyć jego nieoczekiwane ustąpienie.
W ciągu 22-letniej kariery zawodowej przytrafił mi się jednak przypadek, którego do dziś nie potrafię wyjaśnić. Miałem pacjentkę z rozpoznanym rakiem tarczycy, po biopsji i badaniach histopatologicznych. Ze względów kardiologicznych operację jednak odkładano. W końcu chora sama zdecydowała, że jej się nie podda. Było to 10 lat temu.
Pacjentka ta żyje, a badania tarczycy nie wykazują żadnych odchyleń. Ciągle jednak jestem skłonny uważać raczej, że w takich sytuacjach mamy do czynienia nie tyle z przypadkiem niewytłumaczalnym, co raczej z czymś, czego jeszcze na razie nie potrafimy wytłumaczyć.
Dr hab. med. Wojciech Kloc, ordynator Oddziału Neurochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim w Gdańsku:
Łatwiej nam dostrzec cuda, które nas nie dotyczą lub mają miejsce gdzieś daleko niż te, które zdarzają się niemal codziennie wokół nas.
Ta niesamowita historia wydarzyła się ponad 10 lat temu.
Zgłosiła się do mnie starsza, niezwykle sympatyczna pani, bardzo cierpiąca z powodu bólów kręgosłupa. Dla mnie, neurochirurga, jej przypadłość – dyskopatia – była sprawą banalną. Ponieważ leczenie zachowawcze nie dawało poprawy, starsza pani zdecydowała się na operację. W trakcie operacji usunęliśmy wypadnięty dysk, pole operacyjne zostało wyczyszczone, skóra zaszyta...
Przewracamy jeszcze śpiącą pacjentkę na plecy, a tu nagle jej brzuch zaczyna pęcznieć, rosnąć. Podejrzewamy krwawienie, nie ma jednak czasu na diagnostykę, wzywamy chirurga. Zapada decyzja; otwieramy brzuch, nie wiedząc, co się dzieje. Chirurg sprawnie robi nacięcie, a ze środka brzucha wylewa się wiadro krwi. Wkłada rękę, łapie tętnicę biodrową, usuwa skrzepnięty krwiak z brzucha i nagle dostrzega pękniętą tętnicę.
W tym momencie nogi się pod nami ugięły; wiedzieliśmy – starsza pani nie ma szans wyjść z tego cało. Nie ma człowieka, który straciłby tyle i przeżył. Ale działamy jak automaty; sprowadzamy ze stacji 6 l krwi, nie ma czasu na próbę krzyżową, chirurg łapie pęknięte naczynia i zaszywa.
Koniec. Anestezjolog odchodzi do swojej roboty, chirurg wraca do siebie, ja siadam, oblany potem, i czekam.
Moja pacjentka – cudownie – budzi się po 12 godzinach, trochę zdziwiona, że ma zoperowany brzuch, choć zadowolona, że nie boli ją ani kręgosłup, ani noga. Może wstać, może chodzić. Czy to nie cud?
Od tamtej pory, w każdą rocznicę tego wydarzenia, dostaję od mojej byłej pacjentki, teraz już bardzo zaprzyjaźnionej, palmę na Niedzielę Palmową. Jest najpiękniejsza w całym kościele.
Prof. dr hab. med. Aleksander Skotnicki, Kierownik Katedry i Kliniki Hematologii CMUJ w Krakowie:
W erze obowiązującego racjonalizmu, słowo cud z trudem przechodzi nam przez usta. Cud na gruncie lekarskim – w teologicznym ujęciu – to coś niewytłumaczalnego z medycznego punktu widzenia. Toteż nie było mi łatwo zdecydować się na udział w posiedzeniu zwołanym w Kurii Metropolitarnej, z udziałem ks. kardynała Franciszka Macharskiego, zamykającym "krakowski wątek" w procesie kanonizacyjnym błogosławionego Zygmunta Szczęsnego Felińskiego (arcybiskupa Warszawy w czasach powstania styczniowego, założyciela Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi i przyjaciela Juliusza Słowackiego – przyp. aut.).
Otóż dwa lata temu do naszej kliniki przywieziono z małego szpitala w Małopolsce starszą zakonnicę z poważną niewydolnością szpiku i objawami zaawansowania choroby: skazą krwotoczną oraz niewydolnością oddechową w przebiegu zapalenia płuc. Chora była prawie bez kontaktu, nie poznawała sióstr z zakonu. Dowiedzieliśmy się jednak od nich, że odprawiają nowennę do swojego patrona w intencji jej powrotu do zdrowia.
Wdrożyliśmy intensywne leczenie, ale pacjentka się nie poprawiała. Ponieważ jesteśmy oblężeni przez chorych z regionu południowo-wschodniego, a każde łóżko jest na wagę złota, zasugerowaliśmy kontynuowanie leczenia w placówce, z której siostra do nas przybyła.
W dniu zakończenia nowenny siostry pojawiły się w klinice, by ewentualnie przetransportować chorą. Nie doszło do tego, ponieważ pacjentka zareagowała na leczenie i od tego momentu jej stan się sukcesywnie poprawiał. Kilka dni później o własnych siłach opuściła klinikę.
Minęły dwa lata, pojawia się do kontroli, jej stan nie wzbudza obaw. Rolą lekarza – powołanego na świadka – jest rzetelne przekazanie suchych faktów z historii choroby i beznamiętna ocena fachowa przebiegu leczenia.
A na marginesie, patrząc na zmagania naszych chorych z cierpieniem, jakie zadaje leczenie hematologiczne, nieraz nachodzi nas refleksja: to cud, że można to wszystko przetrwać i odrodzić w sobie nadzieję.
Szczęście i intuicja
Profesor Leszek Szczepański, emerytowany kierownik Katedry i Kliniki Reumatologii AM w Lublinie, b. wiceprezes ZG Polskiego Towarzystwa Reumatologicznego:
Pod koniec lat 50. ubiegłego wieku pracowałem w uzdrowisku i szpitalu w Połczynie Zdroju, gdzie byłem świadkiem niezwykłego zdarzenia. Żonie głównego księgowego uzdrowiska, kobiecie ok. 30-letniej, zaczął gwałtownie rosnąć brzuch. Okazało się, że to rak jajnika. Niebawem została zoperowana. Asystowałem do tej operacji.
Podczas operacji okazało się, że na jednym jajniku był guz wielkości małej piłki, na drugim – niewielki przerzut. Szef ginekologii wyciął oba jajniki, ale ten z przerzutem nie w całości. Zostawił odrobinę tkanki jajnika, jak twierdził – dla czynności hormonalnych. Po operacji nie dawaliśmy pacjentce większych szans na przeżycie.
Tymczasem – 1,5 roku później urodziła zdrowe dziecko. Z tego niewielkiego kawałka jajnika poszło jajeczkowanie. Przebieg choroby był zaskakujący, wręcz zdumiewający. Bo choć wszystko wskazywało na to, że musi być dużo niezauważalnych przerzutów, ich po prostu nie było.
Jakieś 25 lat później spotkałem tę pacjentkę – w bardzo dobrej formie.
W tamtych latach, w powiatowym szpitalu w Połczynie Zdroju, lekarze nie mieli większego doświadczenia, pozostawieni byli zresztą własnemu losowi, bez wzorców postępowania. Gdy na internę trafił konający pacjent z ogromnym naciekiem na płucach, kolega, który prowadził oddział (sam kilka miesięcy wcześniej skończył studia – taki był brak specjalistycznej kadry!) doszedł do wniosku, że może mu pomóc jedynie punkcja płuca. Grubą igłą nakłuł płuco, z którego trysnęło ponad pół litra ropy. I dzięki tej desperacji lekarza pacjent przeżył. Było to postępowanie bardzo ryzykowne, zabieg wykonywał zupełnie niedoświadczony lekarz, ale fakt jest faktem: kolega, decydując się na rozpaczliwy zabieg, uratował człowieka.
Pamiętam też pacjentkę, która po ostrych zapaleniach trzustki miała bardzo liczne zrosty. Leczono ją na kolejne niedrożności przewodu pokarmowego, siedmiokrotnie przeprowadzano operację uwalniania jelit ze zrostów. Była to osoba 40-letnia, z Chełma, nie chodziła, jej stan był prawie agonalny. Poprosiłem o konsultację prof. Panecką. Pamiętam, że kilka lat później zapytała mnie, jakie było sekcyjne rozpoznanie u tej pacjentki. – Ta pani czuje się doskonale, dawne wyniszczenie ustąpiło, chodzi sobie po Chełmie i cieszy się prawie pełnym zdrowiem – odpowiedziałem. Prof. Panecka nie mogła się nadziwić. – Przecież ona umierała, pan mnie oszukuje – stwierdziła. Nie był to jednak żaden cud. Ta kobieta miała ciężką niewydolność zewnątrzwydzielniczą trzustki po tych zapaleniach. A niezwykła poprawa nastąpiła po banalnym leczeniu – podawaniu w dużej ilości enzymów trzustkowych. Zaczęła trawić, przybywać na wadze, poczuła się znacznie lepiej. W tym przypadku zawiniliśmy my, lekarze, bo nie od razu zastosowaliśmy odpowiednie leczenie.
Prof. dr hab. Bolesław Rutkowski, krajowy konsultant w dziedzinie nefrologii:
Generalnie, to cuda w medycynie się nie zdarzają, bo są zarezerwowane dla osób świętych, my zaś – lekarze, na ogół do świętych nie należymy, przynajmniej za takich nie jesteśmy uważani. Gdy jednak zastanawiam się nad tym głębiej, to muszę przyznać, że w dziedzinie, którą się zajmuję, w trakcie mojego życia zawodowego, dokonał się prawdziwy cud. Miałem szczęście stać się jego świadkiem, biernym i czynnym uczestnikiem takiego zbiorowego cudu, który nazywa się leczenie nerkozastępcze.
Pod koniec moich studiów i w początkowym okresie pracy w Klinice Chorób Nerek Akademii Medycznej w Gdańsku wszyscy pacjenci z przewlekłą niewydolnością nerek, szczególnie w naszym kraju, skazani byli na śmierć. Od rozpoznania schyłkowej przewlekłej niewydolności nerek do zgonu chorego, mimo leczenia, mijało kilka tygodni, a w najlepszym przypadku – kilka miesięcy. W mądrych podręcznikach pisano wtedy, że schyłkowa przewlekła niewydolność nerek prowadzi wprost do śmierci pacjenta.
Kiedy oglądam się za siebie, mam pełną świadomość, że przez te lata dokonał się prawdziwy cud – nasi chorzy ze schyłkową przewlekłą niewydolnością nerek żyją, i to przez wiele lat, w bardzo dobrej kondycji, pracują zawodowo, mają dzieci. A wszystko to dzięki temu, że została wprowadzona i rozpowszechniona dializoterapia i transplantacje nerek. Dzięki tym dwóm metodom, ogólnie nazywanym leczeniem nerkozastępczym, dane było mi zmienić ostatnie zdanie rozdziału podręcznika dla studentów medycyny; brzmi ono teraz: "Pacjent z przewlekłą niewydolnością nerek w schyłkowym okresie choroby musi być zakwalifikowany do leczenia nerkozastępczego".
A ten cud dotyczy już 1 mln 800 tysięcy chorych na świecie; zarówno ludzi młodych, jak i w podeszłym wieku, którzy żyją dzięki dializoterapii i transplantacjom nerek.
Prof. dr hab. Wiktor Jędrzejczak, krajowy konsultant w dziedzinie hematologii:
Jestem sceptykiem i cała moja praktyka lekarska dowodzi, że jeśli nawet przytrafiło mi się coś, czego początkowo nie można było racjonalnie wyjaśnić, po jakimś czasie znajdowało to wytłumaczenie.
Cud? To chyba bardziej dzieje się w psychice lekarza. Ale pamiętam dziwną historię. Byłem wtedy młodym, 30-letnim lekarzem, pacjent miał 35 lat. Rozpoznanie – ogromny guz wątroby, około 15 cm średnicy, nieoperacyjny. Chory z tak wielkim guzem wątroby jest bez szans. Tymczasem pacjent, jak na tę sytuację, był w zadziwiająco dobrym stanie ogólnym. Uparłem się, żeby go operować. Przekonałem i pacjenta, i chirurgów. Chory i tak nie miał szans na wyzdrowienie, nic więc właściwie nie ryzykował. Ja natomiast ryzykowałem całym swoim autorytetem. Musiałem nawet podpisać oświadczenie, że biorę odpowiedzialność za to, jeśli pacjent umrze w czasie zabiegu.
W czasie operacji okazało się, że była to ogromna torbiel schowana za wątrobą, uciskająca ją i powodująca w scyntygrafii obraz identyczny z guzem wątroby. Wtedy nie było nawet jeszcze USG, jedynym dostępnym badaniem obrazowym wątroby była scyntygrafia. W trakcie zabiegu torbiel usunięto, chory wrócił do zdrowia. Ale nie był to oczywiście żaden cud.
Prof. dr hab. Elżbieta Chyczewska, kierownik Kliniki Chorób Płuc i Gruźlicy AM w Białymstoku:
Nie wierzę w cuda, zjawiska arealne, ale wierzę w takie, które czasami dokonują się u pacjentów poddanych leczeniu, gdy pomimo złego rokowania efekt terapeutyczny nas zaskakuje. Pamiętam z lat 80. przypadek pacjenta w wieku około 40 lat, przyjętego do kliniki z licznymi guzami w obu płucach. Stwierdzono chorobę nowotworową w okresie rozsiewu, z licznymi przerzutami, co w przypadku raka płuc było praktycznie równoznaczne z wyrokiem śmierci. Wtedy jeszcze nie wykonywaliśmy biopsji, a dostępne metody diagnostyczne nie wykazywały żadnej innej przyczyny niż nowotwór, choć też jednoznacznie nie potwierdzały raka płuc. Pacjenta poddano leczeniu cytoredukcyjnemu, po którym doszło do całkowitego cofnięcia się choroby. Żyje on do dziś i cieszy się dobrym zdrowiem.
Być może, ten pacjent był źle zdiagnozowany i wcale nie chorował na nowotwór, ale na chorobę śródmiąższową, np. wielonarządowe zapalenie naczyń. Można też jednak potraktować ten przypadek jako "cud terapeutyczny", bo przecież nawet rozsiana choroba nowotworowa czasem się cofa, choć bardzo rzadko.
Zawsze jednak postępujemy tak, aby taki cud się zdarzył – najlepszy efekt terapeutyczny, do cofnięcia się choroby włącznie.
Medycyna nie wie wszystkiego
Prof. dr hab. n. med. Alicja Chybicka, kierownik Katedry i Kliniki Transplantacji Szpiku Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu:
W swojej 30-letniej pracy spotykałam wielokrotnie niewytłumaczalne, z medycznego punktu widzenia, przypadki uleczenia. Bywa, że dziecko z chorobą nowotworową, które według współczesnej wiedzy medycznej nie ma żadnej szansy na wyleczenie, przeżywa. Natomiast inne, które ma wszelkie wskazania do dobrej prognozy, a my jesteśmy przekonani, że powinno żyć – umiera. Dlaczego tak się dzieje? Po prostu – medycyna nie wie jeszcze wszystkiego. Nas, lekarzy, takie zdarzenia uczą pokory wobec zjawisk, których nie potrafimy wyjaśnić.
Podam przykład obecnie już 13-letniego chłopca, który zachorował na białaczkę. Była to białaczka wysokiego ryzyka i z tego powodu chłopiec został w 2003 roku poddany przeszczepowi szpiku kostnego. Po przeszczepie – od dawcy niespokrewnionego – wystąpiły powikłania potransplantacyjne typu "przeszczep przeciwko gospodarzowi". Dziecko w ciężkim stanie, nieprzytomne, pod respiratorem przebywało na oddziale reanimacyjnym ponad 2 miesiące. Wszystko wskazywało na to, że przegraliśmy walkę o jego życie.
Na ogół dzieci w takim stanie umierają. To, że ten chłopiec przeżył, że po ponad 2 miesiącach udało się go odłączyć od respiratora, graniczyło wręcz z cudem. Jego optymistyczne zdjęcie, choć jeszcze z łysą główką, ale uśmiechniętego, szczęśliwego, z dłonią podniesioną w geście zwycięstwa – pokazuję na zakończenie moich wykładów.
Zetknęłam się też z kilkoma przypadkami "znikającego guza nowotworowego". Kilka lat temu trafiło do kliniki dziecko, nie pamiętam już, czy to był chłopiec, czy dziewczynka, z dużym guzem śródpiersia. Niepodważalnie wykazało to rentgenowskie zdjęcie warstwowe (nie dysponowaliśmy jeszcze badaniem TK). Na szczęście, nie były zajęte węzły chłonne i inne narządy.
W przypadku tak dużego guza należało dziecko szybko operować i zabieg zaplanowano na 6. czy 7. dobę po wykonaniu rtg i postawieniu diagnozy. Tuż przed operacją chirurg postanowił, też nie pamiętam już, z jakiego powodu, zrobić kontrolne rtg śródpiersia i wówczas okazało się, że... guza nie ma. Byliśmy absolutnie zaskoczeni, bo przecież dziecko nie było poddane żadnej terapii. Co przez te kilka dni zadziałało?
Podobna historia dotyczyła innego dziecka z guzem nowotworowym śródpiersia. Tym razem dopiero podczas operacji, po wejściu do klatki piersiowej, chirurg przekonał się, że guza już nie ma. Dowód na to, że jednak był wcześniej, stanowiło zdjęcie rentgenowskie. Nie umiem znaleźć innego wytłumaczenia tego, co się stało, jak tylko zjawiskiem samoistnej regresji nowotworu. Istnieje nawet teoria, że każdy z nas wielokrotnie w życiu choruje na nowotwór, nawet o tym nie wiedząc, bo sprawnie działający układ immunologiczny powoduje, że człowiek zwalcza nowotwór. Po prostu organizm sam się broni – czasami skutecznie, a czasami nie. Tylko tak, z punktu widzenia nauki, można taki przypadek wytłumaczyć.
Pamiętam też innego małego pacjenta, który był leczony we wrocławskiej klinice. Chłopiec bardzo chciał z innymi dziećmi pojechać pod koniec 2004 r. na pielgrzymkę do Ojca Świętego Jana Pawła II. Uparł się wręcz, chociaż ze względów zdrowotnych nie powinien. Był w trakcie chemioterapii, którą bardzo źle znosił; po każdym cyklu chemioterapii miał głęboką aplazję i powikłania infekcyjne. Lekarze nie chcieli się więc zgodzić na ten wyjazd, bo byłoby to zagrożenie dla jego zdrowia. Jednak widząc determinację chłopca, postanowiliśmy zaryzykować. Program leczenia został ustawiony tak, by w najgorszym dla niego, siódmym dniu po chemioterapii, był już z powrotem w klinice. Pielgrzymka do Rzymu trwała 5 dni, pacjent pojechał na nią bezpośrednio po cyklu chemioterapii, dosłownie tuż po odłączeniu od kroplówki. Podróż zniósł dobrze, z całą grupą pacjentów kliniki uczestniczył w audiencji u Ojca Świętego. Jan Paweł II rozmawiał z każdym podchodzącym do Niego dzieckiem i każde pogłaskał po główce.
I proszę sobie wyobrazić, że gdy po powrocie wykonano u tego chłopca badania, nie wykazały żadnej aplazji, w normie była hemoglobina, wartość płytek, a nasz mały pacjent czuł się dobrze. I co w tym przypadku zadziałało? – silne przeżycia związane z wizytą w Watykanie, czy dotyk dłoni papieża? Mama chłopca jest przekonana, że świętość Jana Pawła II.
Zupełnie inna historia przydarzyła się 2 lata temu. Przyjechała do mnie matka niemowlęcia z wrodzoną białaczką, które w ciężkim stanie – zajęty centralny układ nerwowy, sparaliżowane i pod respiratorem – leżało w Klinice Onkologii i Hematologii Dziecięcej w Gdańsku. Błagała, by przyjąć jej dziecko do wrocławskiej kliniki. Wierzyła, że tylko tutaj zostanie uratowane – nasza klinika w rankingu jednego z tygodników zajmowała wtedy pierwsze miejsce wśród ośrodków onkologii dziecięcej w kraju.
Długo z tą panią rozmawiałam, tłumaczyłam, że leczymy takimi samymi metodami jak inne kliniki w Polsce, i że w Gdańsku też jest znakomity ośrodek. Powtarzała zrozpaczona: nie, tylko wy możecie mu pomóc, musicie go ratować...
W końcu uległam i byłam zdecydowana już przyjąć jej synka. Zadzwoniłam do Gdańska do prof. Anny Balcerskiej z pytaniem, jaki jest stan chłopca i czy można go przetransportować samolotem. Okazało się, że jest umierający, transport jest niemożliwy. Znowu musiałam przekonywać matkę, że w obecnym stanie synka transport może się skończyć tragicznie. Obiecałam jednak, że gdy stan chłopca pozwoli na transport, przyjmę go do naszej kliniki.
Potem, przez kilka miesięcy, prawie codziennie, ta matka dzwoniła do mnie z Gdańska i relacjonowała sytuację synka, a ja, jak mogłam, podnosiłam ją na duchu.
Mimo że chłopiec był w krytycznym stanie, leczenie w gdańskiej klinice przyniosło dobre efekty – udało się go odstawić od respiratora i wyleczyć z białaczki. Coraz lepiej jest pod względem neurologicznym, obecnie przechodzi rehabilitację. Ale chociaż jest to sukces gdańskich lekarzy i szczęścia, jakie miało dziecko, to jego matka jest przekonana, że to ja je wyleczyłam – wysyłając do Gdańska, w czasie telefonicznych rozmów, dobre fluidy.
Do dziś otrzymuję od niej listy, przesyła mi zdjęcia synka, relacjonuje, co się z nim dzieje. Jedno ze zdjęć tego malucha o dużych, wyrazistych oczach, wisi w moim gabinecie w klinice. Przypomina mi, że wśród wielu wyleczonych w ciągu 30 lat pracy małych pacjentów mam też jednego szczególnego – "wyleczonego na odległość".
Prof. dr hab. n. med. Danuta Perek, kierownik Kliniki Onkologii, Instytut "Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka":
Pamiętam dziewczynkę, która zachorowała w wieku 14 lat na mięsaka tkanek miękkich. Trafiła do nas już po operacji, z przerzutami do płuc. Uzyskaliśmy remisję, ale po kilku latach choroba odnowiła się miejscowo, wróciły przerzuty.
Mogliśmy jej pomóc tylko w ograniczonym stopniu, ponieważ źle tolerowała chemioterapię, a w końcu całkowicie z niej zrezygnowała (prawdopodobnie za namową "uzdrowiciela"). Jej wola życia była jednak ogromna, była pewna, że pokona nowotwór.
Przez kolejne 5 lat, ku naszemu zdumieniu, praktycznie bez leczenia onkologicznego, walczyła z ogromną masą nowotworu, wielkim guzem w miednicy i jamie brzusznej, z przerzutami do płuc, później już do całego ciała. Zmarła mając 24 lata.
Na szczęście, mamy znacznie więcej sukcesów niż porażek. Ale sukcesy powszednieją, natomiast porażki są niezmiennie bardzo bolesne. Gdy przegrywamy i młody człowiek, czy wręcz małe niewinne dziecko umiera, gdy stykam się z ogromną rozpaczą rodziców, gdy sama nie mogę pojąć, dlaczego tak musi być – chciałabym wierzyć, że to wszystko ma jakiś głębszy metafizyczny wymiar.
Bożena Janicka, członek Sekretariatu Porozumienia Zielonogórskiego:
Nie wiem, czy cuda się zdarzają, ale uważam, że organizm ludzki jest wciąż niezbadany.
Dwa lata temu miałam w przychodni młodą, 30-letnią pacjentkę, która jeździła do pracy w Niemczech. Miała tam wypadek. Usunięto jej prawie 3/4 mózgu. Leżała 2 miesiące w niemieckim szpitalu. Gdy ją stamtąd przywieźli, była jak roślina – nie chodziła, nie mówiła, nie sygnalizowała potrzeb fizjologicznych. Odesłaliśmy ją do kliniki w Łodzi.
Rodzina nie chciała się pogodzić z tym, co się stało. No i wydarzyło się coś, czego nikt nie potrafi wyjaśnić. Ta kobieta po pewnym czasie wróciła z kliniki do domu i spotykam ją nieraz, gdy odprowadza dzieci do szkoły. Nasi neurolodzy w przychodni robiąc tomografię zastanawiali się, które części mózgu mogły przejąć funkcję tych usuniętych. Nie wiedzą. Człowiek wciąż pozostaje zagadką, nawet dla lekarzy.
Henryk Olechnowicz, Ordynator Oddziału Chirurgii Klatki Piersiowej Krakowski Szpital Specjalistyczny im. Jana Pawła II:
Uprawianie medycyny dostarcza przykładów, które zaskakują lekarza, są trudne do wytłumaczenia. Niekiedy mamy do czynienia z wyjątkową wolą życia i nadzwyczajną determinacją. Tacy pacjenci są w stanie zmienić na korzyść złe rokowania, ich organizm uruchamia tak silne mechanizmy odpornościowe.
Nigdy natomiast nie zetknąłem się z przełomem w chorobie, który dałby się przypisać uzdrowicielom czy niekonwencjonalnym metodom leczenia. W okresie wizyt w Polsce Harrisa chorzy nagminnie wypisywali się ze szpitali, by pójść na jego seans. I wracali, bo operacja była nieunikniona.
Ale choć minęło ponad 40 lat, ja wciąż pamiętam chorą i zabieg, do którego asystowałem jeszcze w stołecznej Klinice Chirurgii Ogólnej, z głową świeżo nabitą wiedzą medyczną. W tamtych odległych latach nie mieliśmy USG, nie mówiąc o tomografii. Trzydziestoparoletnia kobieta nie była świadoma, że jest chora na raka, i to w stadium zaawansowanych przerzutów. Rodzina domagała się ukrycia przed nią prawdy. Poinformowano ją, że przejdzie operację przepukliny pępkowej.
Naszym oczom ukazała się wątroba usiana guzami. Nie mieliśmy tam nic do roboty. A chemioterapii wówczas jeszcze nie stosowano.
Pacjentka ta mieszkała w pobliżu szpitala, idąc z pracy widywałem ją potem na spacerze z coraz większym dzieckiem. Mijały lata, ona cieszyła się dobrym zdrowiem. Jak to skomentować, do dziś nie wiem.
Jerzy Bogdan Kos, były dyrektor i ordynator Rejonowego Szpitala Zakaźnego w Będkowie k. Wrocławia:
W trakcie mojej pracy w szpitalu zetknąłem się z kilkoma przypadkami, kiedy pacjent, mimo iż wszystko wskazywało na to, że nie uda się go wyleczyć, odzyskiwał zdrowie. Szczególnie zapamiętałem przypadek kolegi, lekarza z Oleśnicy. Trafił do naszego szpitala nieprzytomny, z rozpoznaniem ropnego zapalenia opon mózgowych. Wykonanie posiewu płynu rdzeniowo-mózgowego potwierdziło rozpoznanie. Mimo zastosowania odpowiedniego leczenia jego stan był bez zmian – był nadal w śpiączce mózgowej. Nie miałem już nadziei, że z tego wyjdzie.
I nagle, w 12. dniu śpiączki mózgowej, otworzył oczy, odezwał się do mnie i po chwili ścisnął mnie za rękę. A po tygodniu – zupełnie doszedł do siebie.
Prof. dr hab. Tadeusz Kasperczyk Kierownik Zakładu Odnowy Biologicznej, Akademia Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha w Krakowie:
Czy można mówić o cudzie na gruncie medycyny? Medycy dużo ryzykują, bo utratę autorytetu, toteż niechętnie w te rejony się zapuszczają. Ale nie rozpatrujmy cudu jedynie w kategoriach interwencji nadludzkiej, choć nie wykluczam, że ona się zdarza. Mówimy przecież: wiara góry przenosi...
Słowo "wiara" można rozumieć też jako "emocja". Bo sprawczym mechanizmem jest właśnie emocja, pochodząca z pokładów psychicznych. Niekiedy nadzwyczaj silna. Na przykład – u kierowcy autobusu, który zatrzymuje rozpędzony pojazd na centymetry przed dzieckiem na jezdni i który potem przez pół godziny nie jest w stanie utrzymać się na nogach ani wypowiedzieć słowa.
Ciało i umysł łączy sprzężenie zwrotne, a stan silnej emocji to największa z fabryk chemicznych. Następuje taki wyrzut hormonów, który jest w stanie diametralnie przestroić organizm. Nie doceniamy tego zjawiska. Ucisnę palcem odpowiedni punkt na ciele i wyzwolę związki opiatowe kilkaset razy silniejsze od morfiny. Zadziałam przeciwbólowo, bez tabletki. Wyśmiewamy rolę biopola, ale dlaczego większość liczących się zagranicznych klubów sportowych zatrudnia bioenergoterapeutów? Spektakularne wyczyny piłkarskich idoli są przypisywane tego rodzaju interwencji.
Jest i druga strona medalu. Psychika może pobudzić samonaprawę organizmu, może ją też kompletnie zablokować. Mechanizm jest identyczny jak przy zawieszeniu się komputera. Można też wierzyć, że niezwykłe uzdrowienie nastąpiło za sprawą sił wyższych, a nie – organizmu chorego. Czy kiedykolwiek ludzkość rozstrzygnie ten dylemat?
Notowali: Jolanta Anzelewicz-Gromadzka, Halina Kleszcz, Tomasz Kobosz, Ewa Krupczyńska, Marek Naumiuk, Halina Pilonis