W cywilizowanych krajach, gdzie wiedza medyczna i organizacja opieki zdrowotnej są na co najmniej zadowalającym poziomie, piśmiennictwo medyczne odgrywa istotną rolę dydaktyczną, ponieważ wpływa na kształt życia medycznego.
Publikowane artykuły dostarczają nowej wiedzy czytelnikom, pozwalają na szczerą wymianę poglądów, stanowią istotną kontrolę działalności medycznej różnych ośrodków, zwłaszcza pseudonaukowych.
Redaktorzy pism medycznych nie muszą i nie mogą być wszechwiedzący. Opinię, czy dostarczony artykuł (ale także prace doktorskie i habilitacje) nie zawierają błędów lub oczywistej nieprawdy, wyrażają więc recenzenci.
I tu zaczyna się problem. Recenzent może mieć bowiem znacznie mniej wiedzy i doświadczenia niż autor recenzowanej pracy. A jest przy tym całkowicie bezkarny w wyrażaniu swojej opinii, nawet jeśli recenzentów jest kilku.
Niektóre uczciwe redakcje pism medycznych proszą autorów prac o podanie nazwisk ludzi "z branży", których autor nie chce widzieć jako recenzentów jego artykułu lub pracy. Naukowcy zajmujący się bowiem wąskimi zagadnieniami doskonale wiedzą, jaki poziom wiedzy reprezentują ich "konkurenci" i czego mogą się spodziewać po ich "recenzji". Nie mówię już o osobistych antypatiach.
W feudalnej polskiej medycynie recenzje to horror. Artykuły ludzi z tytułami profesora nie są recenzowane w ogóle. O tym wiedzą wszyscy, zarówno młodzi, jak i średniowiekowi lekarze. Wiedzą też, że muszą dopisać nazwisko szefa kliniki lub innego utytułowanego "samodzielnego pracownika naukowego" do swojej pracy (często nawet na pierwszym miejscu), żeby praca ukazała się drukiem.
Często taki szef zleca po prostu napisanie artykułu swojemu asystentowi (przeważnie na obstalunek firmy farmaceutycznej) i oczywiście sam się "dopisuje" (inkasując gros wynagrodzenia).
Nie można się więc dziwić, że niektórzy nasi pracownicy naukowi mogą mieć 600 publikacji (lub więcej).
Jeszcze śmieszniej bywa, gdy np. proszony o recenzję szef jakiejś kliniki zleca jej napisanie asystentowi (znam osobiście takie przypadki), a sam się pod tą recenzją podpisuje. Ale ta prawda światła dziennego nie widzi.
Polityka wydawców polskich czasopism medycznych też jest dziwna. Warunkiem przyjęcia do druku jest zgoda kierownika placówki, w której autor pracuje, na publikację artykułu (jeśli, oczywiście, sam autor nie jest "samodzielnym pracownikiem naukowym").
Krytyczny lub poddający w wątpliwość jakąś "ustaloną" prawdę artykuł na pewno nie zostanie opublikowany. Podobnie jak znikoma liczba oryginalnych polskich prac klinicznych czy kazuistycznych, co samo w sobie jest oczywistym świadectwem słabości polskiej medycyny klinicznej.
Nasze czasopisma medyczne to w istocie dość liczna grupa pisemek wydawanych przez różne ośrodki medyczne oraz publikacje "poglądowe", czyli artykuły znajomych komitetu redakcyjnego lub też "prace" wyraźnie reklamujące jakiś lek którejś z firm farmaceutycznych.
Brak oryginalnych i wartościowych polskich prac (lub może też inne czynniki) spowodował to, że poważniejsze specjalistyczne polskie czasopisma medyczne od kilku lat zaczęły po prostu publikować tłumaczenia medycznej pracy zagranicznej. Wybierane do tego są ciekawsze obszerniejsze opracowania przeglądowe z różnych dziedzin medycznych i publikowane (za zgodą wydawnictw zagranicznych) po polsku. To polityka niewątpliwie korzystna dla wielu lekarzy, którzy obcych języków nie znają lub mają bardzo utrudniony dostęp do publikacji światowych.
No, pod warunkiem że lekarze w ogóle te publikacje czytają. Ktoś jednak wymyślił (tu chciałoby się wołać: autor!, autor!, autor!), żeby tłumaczenia zaopatrywać tzw. komentarzem (oczywiście płatnym) jakiegoś polskiego utytułowanego lekarza, a znajomego członków Komitetu Naukowego danego pisma.
Od kilku lat mamy więc w Polsce unikalną możliwość analizy działalności polskich recenzentów. Komentarze te bowiem to w istocie rodzaj recenzji, w której recenzent często po prostu streszcza czyjąś pracę, opatrując ją opiniami w stylu: ważna obserwacja, interesujący problem itp.
Dalej wielu komentatorów pisze coś, co z pracą niewiele ma wspólnego, ale wg nich rozszerza zagadnienie. Bywa, że dołącza do tego 40 pozycji piśmiennictwa. Kolejni piszą mało i chwalą autora, ale dopisują swoje własne piśmiennictwo. Inni znów zauważają, że o czymś autor nie napisał – nie zważając, że gdyby napisał, to musiałby zmienić tytuł. Jeśli komentator rzeczywiście zna się na zagadnieniu, to powstaje czasem interesujący koreferat. Lektura tych komentarzy pozwala czytelnikom zrozumieć sposób myślenia, a czasem dostrzec zdolności do analizy zagadnienia przez danego komentatora. Czasem też – jego wiedzy lub "wierzenia". Daje też na pewno wspaniały przegląd, jak wyglądają w Polsce tzw. recenzje, co naprawdę są warte, jeśli nie wykrywają jakichś istotnych błędów lub braków omawianej pracy.
W mojej wieloletniej działalności tylko raz zdarzyło mi się spotkać (anonimowego) recenzenta, który w mojej poglądowej pracy z blisko 80 pozycjami piśmiennictwa znalazł brak jednego (!), istotnego dla pracy artykułu. Mam głęboki szacunek dla tego człowieka.
Znam jednak także utytułowanego recenzenta, który recenzując czyjąś pracę doktorską – zachwycał się jej doskonałym (wg niego) opracowaniem statystycznym, w rzeczywistości – testem studenta.
Przed kilku laty utytułowani "recenzenci" poprawiali mi w tekście "astmę" na "dychawicę oskrzelową". Teraz pewnie robią to nadal (oczywiście, bezbronnym młodym kolegom) poprawiając chorobę wieńcową na niewydolność wieńcową – lub odwrotnie.
Obecnie jednak Internet znakomicie ułatwia życie autorom artykułów. Poprawić można bez żadnego trudu każdy tekst, jeśli recenzent jako tako zna się na zagadnieniu i nie żąda np. grupy kontrolnej, której w tekście "nie zauważył".
Nierecenzowani samodzielni pracownicy naukowi też ostatnio się rozbestwili. Bełkot w stylu "należy wreszcie koniecznie podkreślić", a dalej – prymitywnie proste i oczywiste stwierdzenia lub też zdanie złożone z 49 wyrazów (nie licząc spójników) to rzecz normalna. Jak tacy ludzie w ogóle mogą być dydaktykami! Recenzentami już są, bo precyzji w myśleniu (i pisaniu) nikt od nich nie żąda.
Mam nadzieję, że redakcje nie pozbawią nas radości czytania i interpretowania "komentarzy" do tłumaczonych artykułów. Młodzi lekarze powinni jednak je czytać pod kontrolą doświadczonych kolegów. Wspólne, krytyczne omawianie tych "dzieł" może być zresztą wspaniałym narzędziem dydaktycznym.
W naszym kraju zanikł zwyczaj dyskutowania (zwłaszcza krytycznego) referatów wygłaszanych na posiedzeniach naukowych. Zwykle zresztą są one (jakkolwiek ślicznie ilustrowane przezroczami, a ostatnio Power Pointem) na poziomie wiedzy studenckiej.
Dlatego ulęgło się w Polsce ich określenie: "posiedzenie naukowo-szkoleniowe", co zwalnia wykładowców od zadbania o ich wyższy poziom, a "szkolić" to przecież zaszczytny obowiązek.
Na posiedzeniu takim nikt z utytułowanym (zawsze) wykładowcą nie śmie się nie zgodzić. Można Mu tylko zadać pytanie, przy okazji zachwycając się "wspaniałym, interesującym wykładem" i dziękując, że zechciał zaszczycić grono słuchaczy swoim przyjazdem z "ważnego" ośrodka.
W Polsce nie ma ani jednego tygodnika ogólnomedycznego (jakim był niegdyś "Polski Tygodnik Lekarski"), w którym mogłyby się ukazywać krytyczne wobec artykułów naukowych listy od czytelników, wkrótce po ich opublikowaniu (patrz Lancet lub British Medical Journal).
Takie tygodniki mają we wszystkich większych krajach europejskich. Listy w sprawie artykułu to zresztą najlepsza i najprawdziwsza recenzja. I jakże pouczająca dla czytelników.
Przy obecnym zalewie publikacji, głównie reklamowych (dotyczących wyników leczenia za pomocą jakiegoś specyfiku) oraz olbrzymiej liczbie różnych "świerszczyków" medycznych, warto byłoby, taki "Tygodnik" reaktywować. Tylko, kto to ma zrobić?
Temat jest bowiem nieco drażliwy. I nic dziwnego, że "Gazeta Lekarska", głos Naczelnej Izby Lekarskiej dbający o wizerunek polskiego "naukowego establishmentu" medycznego, poruszać go nie chce.