Politycy państwa polskiego od lat uwielbiają uwodzić pojedyncze grupy społeczne, nie licząc się z tym, jakie następstwa to wywołuje dla innych.
Metoda ta jest na dodatek zupełnie niezależna od tego, czy rządzi prawica, czy lewica; konserwatyści, socjaliści czy liberałowie. Jeżeli szukać tu jakiegoś elementu łączącego tak różne środowiska, to są to albo następstwa kryzysów, albo zbliżające się wybory. Generalnie metoda na tytułowego dobrego wujka jest standardem rządzących. A właśnie ona jest jedną z podstawowych przyczyn problemów systemu opieki zdrowotnej, zaś niewiele wskazuje na to, aby miało się coś zmienić na lepsze.
Zacznijmy więc od początku. Brak odpowiednich nakładów na system jest następstwem decyzji jeszcze z końca ubiegłego wieku, kiedy przygotowywano się do wprowadzenia systemu ubezpieczeniowego. Wtedy, według założeń min. Żochowskiego, składka zdrowotna odliczana od podatku miała wynosić 10 proc., zaś np. część hotelowa hospitalizacji miała być pokrywana przez leczącego się. Po dojściu do władzy koalicji AWS-UW, czyli protoplastów dzisiejszej parlamentarnej koalicji i opozycji, obcięto wysokość składki zdrowotnej do 7,5 proc. (patrz Leszek Balcerowicz), a zarazem uprzywilejowano wiele grup pracowniczych i zlikwidowano projektowane skromne współpłacenie (patrz związkowcy z AWS). W następstwie po niespełna dwóch latach doszło do protestów pracowniczych, ponieważ okazało się, że następstwem reformy nie jest poprawa warunków pracy, a masowe zwolnienia. Co wtedy zrobili politycy? – Szybko przeliczyli, że można podnieść składkę zdrowotną o 0,25 proc., jednocześnie nakazując podnieść wynagrodzenia pracownicze o słynne 203 zł, zaś po kolejnym roku o 110 zł. Następstwa tej ustawy odbijały się czkawką przez parę kolejnych lat, a nawet stały się podstawą do przygotowanego przez Marka Balickiego projektu (z 2005 roku) wsparcia szpitali publicznych, gdzie skalę wsparcia szacowano na podstawie kosztów jej wprowadzenia w pojedynczych szpitalach. Dobrzy wujkowie jednak nie odrobili tej pierwszej lekcji.
Wejście do UE wywołało skokowy wzrost wynagrodzeń, a przez to wzrosła też ściągalność składki zdrowotnej. Zadłużone szpitale może mogłyby odetchnąć, gdyby nie to, że wzrosły także w tym czasie oczekiwania płacowe pracowników. Ponieważ zbliżały się następne wybory, rządzący sprokurowali kolejną ustawę, nazwaną od daty jej uchwalenia,
22 lipca, „ustawą wedlowską”, choć bliżej jej było do uchwalonego w tym samym dniu „manifestu lipcowego”. Ustawa owa nakazywała przekazywać 40 proc. uzyskanego wzrostu kontraktu na wynagrodzenia. I sam zamysł ustawy, i nawet zapisane w niej proporcje mogłyby się bronić przy ustabilizowanym systemie. Nie w sytuacji ewidentnego kryzysu. Następstwo tej ustawy, czyli tzw. produkt podwyżkowy w umowach z NFZ, po raz pierwszy zakwestionował konkurencję przy ubieganiu się o kontrakt z publicznym płatnikiem, ponieważ nie pozwalał na obniżenie kontraktu stronie trwającej umowy w kolejnych latach. Dobrzy wujkowie sprokurowali kolejny problem.
Przez kolejnych osiem lat nie było ani dobrych wujków dla samego systemu, ani rozsądnych osób u władzy, choć mogliśmy słuchać rozlicznych polityków zajmujących się problematyką zdrowia. Szukano usilnie sposobów skrócenia kolejek oczekujących, poprawy jakości leczenia itp., jednocześnie pozwalając na masową emigrację lekarzy i pielęgniarek oraz na powolną erozję sytuacji finansowej szpitali. Dobrzy wujkowie tym razem zajmowali się przekonywaniem, że nie można zwiększać obciążeń podatkowych przez podwyższanie lub upowszechnianie składki zdrowotnej. Jednocześnie podnieśli oni podatek VAT czy zamrozili progi podatkowe. Poprzez propagandę, że przecież należy rozwijać ubezpieczenia dodatkowe doprowadzili do tego, że przyjęło się w świadomości społecznej założenie, że nie warto łożyć na system publicznej służby zdrowia, bo: wariant pierwszy – nie choruję, to dlaczego mam płacić lub: wariant drugi – nie warto podnosić składki, bo i tak to zmarnują → teoria uszczelniania. Pozwolę sobie jednak nad polityką zdrowotną prowadzoną przez koalicję PO-PSL opuścić tzw. kurtynę milczenia. Jednak i u nich gen dobrego wujka przed wyborami obudził się z wielką mocą. W obliczu strajku pielęgniarek podpisano z nimi porozumienie o kroczącej podwyżce wynagrodzeń i to na znaczną skalę. Niektórzy szepczą po kątach, że Marian Zembala miał obietnicę Ewy Kopacz, że podwyżka ta zostanie sfinansowana z budżetu państwa, ale wybory i tak przegrano, więc nikt do tematu nie wracał. Podwyżka zaś rujnuje finanse NFZ już trzeci rok.
Po dojściu do władzy PiS dobrzy wujkowie powrócili. I to powrócili na wielką skalę. Rozumiem i szanuję realizację programu wyborczego, zwłaszcza że do tej pory zwycięzcy traktowali swoje wcześniejsze obietnice dość lekko. Podobnie jak oni uważam, że należy wesprzeć najuboższych, bo różnice w Polsce są większe niż w krajach unijnych. Nie powinno to jednak zagrażać gospodarce, a w naszym przypadku finansowaniu usług zdrowotnych – zagraża.
Tymczasem rząd planuje zmianę finansowania systemu na finansowanie budżetowe. Jak to ostatecznie będzie wyglądać, to temat na inny artykuł. Ale w 2017 roku obowiązuje nas Plan Finansowy NFZ powiązany z założoną ściągalnością składki zdrowotnej. Na podstawie tego planu podpisujemy(?) umowy z Funduszem. A propozycje NFZ są praktycznie takie same jak w 2016 roku. Bo trzeba było przeznaczyć większe środki na podwyżki dla pielęgniarek, o czym wyżej, ale też priorytetem jest podstawowa opieka zdrowotna, czy poprawa dostępności do leków. I znowu – nie protestuję przeciwko kierunkom zmian. Ale szpitale, zwłaszcza mniejsze, nie przeżyją przy tych samych kontraktach już pierwszej decyzji dobrych wujków. A tą pierwszą decyzją był wzrost płac minimalnych. Dobra decyzja dla ludzi oznacza wzrost kosztów szpitali o 1–4 proc. (więcej u tych, które oszczędzały kosztem wynagrodzeń pracowników). Są to setki tysięcy, a nawet miliony złotych rocznie. Od połowy 2017 roku ma wejść w życie taryfikator płac minimalnych dla pracowników medycznych. To mogą być jeszcze większe koszty dla szpitali; ponownie tych najbardziej dotąd „oszczędnych”. Od pierwszego stycznia ma także zaistnieć wzrost kwoty wolnej od podatku dla najuboższych. Jeżeli będzie on neutralny dla budżetu, to będzie także neutralny dla finansów NFZ. Jeżeli jednak trzeba będzie do tego dołożyć, to blisko połowę weźmie na siebie fundusz w postaci niższej składki zdrowotnej. A o jakiejkolwiek dotacji budżetowej dla NFZ, na wzór corocznej dotacji wspierającej FUS, nikt nie mówi.
Dobrzy wujkowie mają się generalnie dobrze. Czy jednak przyjdzie kiedyś czas na rzeczywistych mecenasów naszego systemu i zdrowia wszystkich Polek i Polaków?