Niedziela
Niedzielny, a więc lepiej płatny dyżur w pogotowiu zapowiadał się spokojnie. Całe popołudnie załatwiałam wraz z drugim lekarzem drobne zachorowania, głównie bóle gardła lub niedyspozycje żołądkowe.
O dziesiątej wieczór, a była to moja kolej do wyjazdu, dyspozytorka zgłosiła silne bóle brzucha u młodej dziewczyny. Wzywający (ojciec) sugerował zapalenie wyrostka. Wieś, do której mieliśmy jechać, była na samym skraju naszego rejonu, pogotowie zaglądało tam rzadko, więc kierowca mruczał pod nosem, że można to było załatwić za dnia, bo nikomu wyrostek nie zapala się niczym stodoła, w którą trafił piorun.
Chaotyczne wyjaśnienia, jak dojechać do wsi, niewiele nam dały, pojechaliśmy nie tą polną drogą co trzeba. Od oświetlonego domu dzieliło nas... kartoflisko. Przed domem ktoś machał rękami. Kierowca zaparł się, że nie będzie szukał objazdu, możemy kawałek przejść piechotą. Naturalnie, bez noszy, bo po co. Na miejscu okazało się, że przypadek był zgoła inny.
Wyrostek – dziewczyna (16-letnia) miała wycięty już dwa lata temu, teraz po prostu urodziła w 5. miesiącu martwe dziecko.
Przypuszczam, że w piątym, bo noworodek miał jakieś 20 cm długości, zmierzyć dokładnie nie było czym, użyłam kartki z zeszytu w kratkę. Z rodzącej krew leciała jak z wodociągu. Nie mieliśmy ze sobą nic, co mogłoby zatrzymać krwotok.
Posłałam ojca dziewczyny biegiem do karetki po nosze, a sama zaczęłam masować rozkurczoną macicę przez powłoki. To jedyne co mogłam i musiałam robić, bez przerwy, co chwila wołając, by się pospieszyli.
Noworodka zawiniętego w szmatę, może nawet ręcznik, położyłam obok matki na noszach i ruszyliśmy z powrotem przez kartoflisko, potykając się na bruzdach, bez latarki, bo wszyscy mieli ręce zajęte. Wsunęliśmy nosze do karetki, siadłam obok pacjentki nadal masując jej brzuch, sanitariusz z przodu.
Tak dojechaliśmy do szpitala. Chorą zajęły się pielęgniarka i położna, ja zdawałam sprawę dyżurnemu lekarzowi ze stanu, jaki zastałam.
- Niech mi pani pokaże tego noworodka – poprosił lekarz. Od wielkości płodu zależy urlop macierzyński; przy płodzie, a nie noworodku – należy się jedynie zwolnienie lekarskie.
NOWORODEK! Gdzie może być noworodek? Nosze już puste, szukamy w kocu, którym była przykryta młodociana matka, potem w karetce, na próżno. Noworodek znikł, a mnie się zrobiło słabo z wrażenia.
Dziecko musieliśmy zgubić idąc przez kartoflisko. Szczęściem wszyscy widzieli, jakie było małe, wszyscy widzieli, że było martwe. Dyżurny lekarz pocieszał mnie, że ważne było w tym wypadku życie matki, najwyżej policja spisze protokół. Odetchnęłam z ulgą.
Poniedziałek
Wezwano mnie do domu, w którym nikt nigdy obłożnie nie chorował... Owszem, przychodziła do mnie synowa po receptę dla babki, ale albo wszyscy mieli tu końskie zdrowie, albo po prostu unikali lekarza.
Chorym, do którego mnie wezwano, był ojciec rodziny. Nikt nie umiał lub nie chciał powiedzieć, co się stało. Blady, przymroczony, z wymiotami i zaburzeniami widzenia, sam nie bardzo mógł rozmawiać. Usiłowałam dowiedzieć się czegoś od żony, bezskutecznie. Ustaliłam jedynie, że w takim stanie jest już od tygodnia. Pogotowia nie wzywali, a bo to sąsiedzi potem obgadają.
Ciśnienie niskie, 95/60, akcja serca niemiarowa, odruchy ścięgniste słabe – źrenice leniwie reagują na światło.
Nie potrafiłam postawić rozpoznania. Mimo oporu żony wezwałam karetkę, na parapecie okna znalazłam bowiem butelkę po winie, na dnie której resztki gęstawej cieczy pachniały płynem chłodnicowym.
Pogotowie przyjechało szybko, zabrali pacjenta na noszach, bo nie był w stanie utrzymać się na nogach; na wszelki wypadek dołożyłam im znalezioną butelkę.
Po odjeździe karetki żona stała się bardziej rozmowna, przyznała, że mąż pije od czasu, gdy przeszedł na emeryturę codziennie, nieraz i dwie butelki wina. Ale był spokojny, nie rozrabiał. Jednak teraz od kilku dni tylko leżał, nie jadł, nie oddawał moczu...
- I czekaliście tyle czasu, mając telefon w domu i mnie pod ręką?
- Ano myślelim, że mu przejdzie, już nieraz, jak se popił, to spał i dwa dni – usłyszałam. Wolałam już nie dyskutować. Zadzwonię do szpitala, powiem, czego się dowiedziałam.
Pod moim domem czekali już Cyganie z Piekiełka. Musiało ich bardzo przypilić, mają kawał drogi. Gruba Cyganka z zaawansowaną cukrzycą znowu nie miała leków, na dodatek ciśnienie 245/130 mm Hg. Wyniku cukru nie miała, więc tylko powtórzyłam leki przepisane przez diabetologa, natomiast z ciśnieniem skierowałam do szpitala. Chora, jak zwykle odmówiła położenia się na oddział. Zapisałam Prestarium i Enap, a znając dom, spytałam, czy ma za co wykupić. Nie miała. Dałam 60 zł na leki, szwagier samochodem odwiezie ją do domu.
- Tylko tabletki trzeba brać dokładnie według przepisu; jeżeli nie będziecie mieli pieniędzy, to szwagier wam pożyczy, on zawsze ma, handel mu dobrze idzie...
Z Karolem, szwagrem Cyganki, znamy się jak łyse konie: on nimi handluje, ja w razie wątpliwości kupującego – oceniam. Tak jakoś przypadkowo – zawsze na korzyść Karola, ale wieś uznaje mnie za znawcę koni i często prosi o radę. No i ja, w przeciwieństwie do Cyganów, uważana jestem za uczciwą w handlu, choć dziwię się, że jeszcze w to wierzą.
Telefon do szpitala potwierdził moje podejrzenia: chłop wypił borygo, płyn chłodnicowy na bazie glikolu. Teraz, podłączony do sztucznej nerki, odzyskał nieco świadomość, niemniej rokowanie jest złe.
Wtorek
Na placu naprzeciw mojego domu składowane jest drewno z wyrębu lasu. Sądząc po ilości, jaka jest ściągana przez wozaków i wywożona specjalnymi ciężarówkami, niedługo w górach pozostaną same pnie.
Nadleśnictwo nie ma pieniędzy, więc sprzedaje drewno. Ale co będzie potem, już ich nie obchodzi. I oszukuje ZUS, bo do zrywki biorą tylko rolników ubezpieczonych w KRUS-ie. Jedynie piłkarze muszą mieć ubezpieczenie ZUS-owskie i specjalne badania.
Z rana przy zrzucaniu pni z wozu jeden z chłopów poślizgnął się i dłużyca zmiażdżyła mu nogę. Założyłam prowizoryczną szynę z kory, podałam zastrzyk Dolarganu i na wszelki wypadek – szklankę wódki. W szpitalu nie przyzna się, że to ja mu ją dałam, na pewno mu zaś nie zaszkodzi.
Dzisiejszy dzień nie należał do spokojnych. Konia wozaka zabranego przez pogotowie chłopi pozostawili na łące obok drogi, niech się spokojnie pasie. Jak opróżnią wozy, to któryś go odprowadzi do stajni, na sąsiednie osiedle.
Nagle pędząca zakosami półciężarówka, która cudem ominęła chłopów zrzucających dłużyce z wozów, wpadła na pasącego się konia. Odbiła się od niego jak od ściany i pomknęła w dół. Numeru nikt nie zapamiętał.
Koń zachwiał się i upadł. Ktoś przez komórkę wezwał policję i weterynarza. Zwierzę miało rozdarty bok, przez powłoki brzuszne widać było jelita. Połamane żebra wystawały przez skórę. Nie było innej rady niż dobić nieszczęśnika. Nie chciałam na to patrzeć, śmierć zwierzęcia jest dla mnie bardziej stresująca niż śmierć człowieka. Czy dlatego, że ludzkich zgonów widziałam więcej?
Środa
Jeszcze przed rozpoczęciem pracy zatelefonowałam do szpitala dowiedzieć się o stan chorego po wypiciu boryga. Nie żył. W szpitalu nic już nie mogli pomóc. Chłop ze złamaną nogą leżał natomiast na urazówce, miał założony wyciąg.
Dziś dzień szczepień. Tylko troje dzieci matki nie przywiozły, z resztą poszło sprawnie. Był też ojciec, który sam przywiózł dziecko, bo żona w szpitalu rodzi następne. Nie mógł sobie poradzić z rozpinaniem i zapinaniem malutkiego kaftanika. Zastanawia mnie zawsze, że w bardzo precyzyjnych czynnościach mężczyźni są świetni, ale proste zapięcie niemowlakowi guzika stanowi dla nich problem niemal nie do przebycia.
Po południu, gdy zabierałam się już do czytania "Władcy Pierścieni" Tolkiena, wezwano mnie do porodu u krowy. Żadnego weterynarza w okolicy, gospodarz gdzieś pojechał, stara babka bezradnie czeka pomocy. – Żebym tylko pokierowała chłopami...
Znalazł się... jeden. Jałówka nieduża, zapłodniona szarolezem, poród będzie ciężki – pomyślałam.
Umyłam ręce, zdjęłam bluzkę, wsadziłam rękę, by ustalić położenie płodu. Niestety, szło tyłem, w dodatku jedna nóżka podwinięta. W przerwie między bólami popchnęłam cielaka w głąb macicy i wyciągnęłam raciczkę.
Teraz miałam już dwie. Przy okazji obmacałam rodzące się cielątko i stwierdziłam, że przez miednicę matki to ono nie przejdzie. Mimo tego spróbowaliśmy, zakładając wygotowany powróz na kopytka. Ciągnęliśmy we trójkę, bo doszedł jeszcze jeden sąsiad, ale widać było, że szybkiego porodu nie będzie, a położenie pośladkowe może bardzo łatwo doprowadzić do uduszenia się zaciśniętą przez kości miednicy pępowiną.
Posłałam jednego z chłopów po technika i narzędzia do cesarskiego cięcia, a sama wpychałam byczka (to już wymacałam) ile tylko sił do wnętrza macicy.
Po pół godziny zjawił się technik. Położyliśmy krowę na słomie w stajni, cesarki u krowy nigdy jeszcze nie robiłam, technik zabrał się do krojenia w znieczuleniu miejscowym, mnie przypadło trzymać haki, klęcząc w arcyniewygodnej pozycji przy grzbiecie leżącej pacjentki i z rękami wyciągniętymi przez krowi brzuch. Po chwili byłam całkiem zdrętwiała. Technik był szybki, niebawem spory byczek ujrzał światło dzienne. Chłopi pomogli mi wstać, odśluzowałam krowiego noworodka, a położnica, ledwo co zeszyta, wstała sama, oglądając się za potomkiem.
Podstawiono go jej pod pysk, by mogła polizać, niech ma tę radość, karmić nie będzie, cielę musi się nauczyć pić z wiaderka.
Gdy poszliśmy umyć ręce, gospodyni przygotowała już "pępkówkę", żeby się dobrze chowało.
Czwartek
Pogoda się ustaliła, upał. Czas na anginy, zaczynają też chorować przegrzane niemowlęta. Matkom nie da się wytłumaczyć, że jeśli same się pocą w podkoszulkach, to dzieci powinny być półnagie. Opatulone w sweterki i wełniane czapeczki maleństwa, odparzone, przegrzane, a potem mamy się dziwią, że dziecko chore.
Mam też wezwanie do ofiary wypadku. Chłopak z sąsiedniego osiedla dostał motorower. Trzymał go na środku stodoły, pełnej siana i słomy. Chciał zapalić pojazd, a że mu się nie udało, zajrzał do baku, czy ma benzynę. Było ciemno, zapalił więc zapałkę, by zajrzeć do baku. Zobaczył, a raczej poczuł płomień. Skleił mu rzęsy, poparzył twarz i ręce.
Udało mi się delikatnie oddzielić posklejane powieki, na szczęście gałki oczne były nieuszkodzone. Widocznie, nim płomień dotarł do twarzy, odruchowo zamknął oczy. Twarz zaopatrzyłam tak, żeby mógł coś widzieć, po czym, już z elektryczną latarką, poszłam sprawdzić, czy stodoła jeszcze stoi.
Stała. Zapaliły się tylko opary benzyny, bo bak był na szczęście całkowicie pusty. Inaczej i stodoła, a kto wie, czy i nie stojący w pobliżu dom, poszłyby z dymem.
Piątek
Upał coraz większy, w cieniu 32 stopnie. Słońce przypieka niemiłosiernie, ale bokami mruczą odległe burze. Wieś ma przed sobą najcięższe prace – dosuszenie i zwózkę siana. W takim czasie pacjentów nie ma, najważniejsze, by siana nie zalało, chorować można później. Jeżeli coś się dzieje, to wypadki spowodowane upałem i ogromnym zmęczeniem, narastającym od kilku suchych dni. Takim zmęczeniem, które zaciemnia umysł: wszystko jedno, niech się dzieje, co chce, byle zdążyć przed burzą.
No i naturalnie musiało się coś przytrafić. Doświadczona gospodyni weszła po drabinie na okół, czyli strych w stodole, drabina przewróciła się, a kobieta spadła z wysokości 4 m okrakiem na dyszel stojącego wozu. Przywieziono ją do mnie na furmance, leżącą, bo o tym, by mogła usiąść czy wstać, nie było mowy.
Zajrzałam w uszkodzone dyszlem miejsce. Intymna część jej ciała wielkością i kolorem przypominała do złudzenia "klejnoty rodzinne" mojego karego ogiera. – Do szpitala! – zadecydowałam. Tego rozmiaru krwiaki, bez ewakuacji zebranej tam treści, muszą zropieć.
- Za nic! – sprzeciwiła się babka. – Róbcie, pani dochtorko, co chcecie, możecie mnie nawet krajać, ale do szpitala nie pójdę. Przyłoży się żywokost z psim sadłem, samo przejdzie.
Wypisałam środki przeciwbólowe, dałam z własnych, co miałam, kobieta pojechała do domu. I choć wydaje się to nieprawdopodobne, olbrzymie krwiaki warg sromowych zniknęły po niecałych dwóch tygodniach. Pod psiną z żywokostem.
Sobota
W soboty przychodzą po leki chronicy, na tyle zdrowi, by móc pracować gdzieś na budowach, lecz na tyle chorzy, by lekarstwa na ich przewlekle dolegliwości były konieczne.
Dzień mijał spokojnie, kto jeszcze mógł się ruszać, kończył zbiórkę siana. Od niedzieli ma być ochłodzenie i deszcz.
Zaczął się już sezon kleszczy. Co prawda nikt nie dostał tu jeszcze boreliozy, niemniej w okolicy zanotowano przypadek kleszczowego zapalenia mózgu. Matki pouczone przez księdza na kazaniu, jakie to te kleszcze niebezpieczne, zaczęły się zjawiać z dziećmi, abym usunęła krwiopijcę.
Kleszcz dopiero co przyczepiony, malutki, ledwo widoczny, wymaga większej precyzji. Robię to igłą do zastrzyków, podważając łebek. Dużego – wykręcam ręką niczym małe agresty, delikatnie, by nic z treści przewodu pokarmowego nie zostało wciśnięte do skóry pacjenta.
Kończy się tydzień, na niebo nawlekają się ciemne, opite wodą chmury. Szczęśliwi, co już zwieźli siano, albo przynajmniej postawili w kopy. Przez niedzielę odpoczną, część przed telewizorami, część przy wódce i podłym winie, ale przecież coś im się od życia należy. Codzienne prace przy inwentarzu muszą zrobić, nawet w największe święto.
- Nie ma to jak w mieście – wzdychają.