Parę dni minęło
- wie już Polska cała -
że Jasio Narożniak
zrobił glinę w wała
Mieli ze szpitala
wziąć go do więzienia
ale mu pomogli
chłopaki z podziemia
Pewnie ze szpitala
uciekł w jednym bucie
i mu jacyś ludzie
pomagali uciec
Jan Krzysztof Kelus, "Polski broadside, czyli w więzieniu zasłyszana opowieść prawdziwa o ponownym ocaleniu Narożniaka Jana z rąk prokurator Bardonowej"
(Białołęka, czerwiec 1982 r.)
Wykradzenie z warszawskiego CSK AM przy ul. Banacha Jana Narożniaka, podziemnego wydawcy, postrzelonego podczas próby ucieczki w trakcie aresztowania, było najbardziej spektakularną akcją podziemnej "Solidarności" w okresie stanu wojennego.
Jan Narożniak, z wykształcenia matematyk (obecnie jest informatykiem), w 1977 r. był współzałożycielem nielegalnego wydawnictwa NOWA. Po sierpniu 1980 r. pomagał w organizowaniu poligrafii w NSZZ "Solidarność" Regionu Mazowsze. Jego nazwisko stało się znane jesienią 1980 r., gdy został aresztowany pod zarzutem powielania i rozpowszechniania tajnej instrukcji prokuratora generalnego PRL dotyczącej metod i sposobów zwalczania "Solidarności". W obronie uwięzionego Narożniaka Zarząd Regionu Mazowsze proklamował strajk. W Warszawie rozlepiono plakaty: "Uwolnić Narożniaka", "Dziś Narożniak, jutro Wałęsa, pojutrze Ty" i rysunkiem więziennej kraty w tle. Władze nie były jednak wówczas zdecydowane na konfrontację; Narożniaka zwolniono z aresztu, "Solidarność" strajk odwołała.
Po wprowadzeniu stanu wojennego Narożniak ukrywał się, gdyż najprawdopodobniej był na liście osób do internowania. 26 maja 1982 r., w parku Żeromskiego niedaleko pl. Wilsona (wówczas Komuny Paryskiej) na warszawskim Żoliborzu, przypadkowo zatrzymał go dwuosobowy patrol ZOMO i zażądał okazania dowodu tożsamości. Narożniak miał przy sobie dowód osobisty z nieważnym stempelkiem o zatrudnieniu, co było mocno podejrzane, jako że w PRL-u obowiązywała ustawa o zwalczaniu pasożytnictwa i wszyscy zdolni do pracy powinni byli pracować. Nie miał nawet legitymacji studenckiej, gdyż był już wówczas na studium doktoranckim.
Zomowcy zaproponowali, żeby się wykupił. Zażądali 5 tys. zł, ale miał tylko 1,2 tys. (na dzisiejsze to równowartość ok. 70 zł.) Uznali zatem, że bardziej im się opłaca go aresztować, gdyż mają w zamian szansę otrzymać nagrodę w postaci urlopu.
Prowadzony przez zomowców do samochodu Narożniak zaczął uciekać, wówczas jeden z nich oddał do niego strzały z kbk-AK ("kałasznikowa"). Jedna z kul przebiła talerz biodrowy, druga (lub ta sama) trafiła w dłoń prawej ręki u nasady i urwała mały palec.
Do leżącego na ziemi i zakrwawionego wezwano karetkę pogotowia, która zawiozła go do szpitala na Banacha. Tam wykonano mu dwie operacje. I mimo że był osobą najpilniej wówczas strzeżoną przez władze stanu wojennego (pilnowaną przez 6 uzbrojonych w automaty zomowców, a także mnóstwo milicjantów i tajniaków, kręcących się po szpitalu i strzegących wejść) – 7 czerwca Narożniak został wykradziony przez podziemną "Solidarność". Szczęśliwie, dokonano tego bez rozlewu krwi, nie planowano zresztą użycia w tej akcji przemocy, chociaż wydarzenie to kojarzyli warszawiacy z akcjami podziemia z czasów hitlerowskiej okupacji, głównie odbiciem rannego "Rudego" – J. Bytnara.
Uwolnienie Narożniaka w udręczonym mieście i kraju było iskrą nadziei dla wątpiących: że "S" żyje i broni "swoich". Bezpośrednimi wykonawcami akcji byli Adam Borowski i Jerzy Bogumił, członkowie RMKS-u (Robotniczego Mazowieckiego Komitetu "S"). Akcja nie byłaby jednak możliwa bez znaczącej pomocy i przychylności pracowników służby zdrowia. To oni pomogli mu także w ukrywaniu się i leczeniu ran po wykradzeniu ze szpitala.
Do wolności przez prosektorium
Operację biodra wykonali u J. Narożniaka lekarze z nocnego dyżuru w Klinice Gastroenterologii, mieszczącej się na III piętrze gmachu szpitala. Z powodu przebicia tętnicy okalającej biodra i utraty ponad litra krwi, konieczna była transfuzja. Być może to wówczas zainfekowano Narożniaka wirusem wzw typu C. Do operacji dłoni wezwano z domu dr. Andrzeja Sankowskiego, który prowadził jednoosobowy oddział chirurgii plastycznej (jako bezpartyjny – nie mógł być wówczas jego ordynatorem). Kilka pierwszych dni po operacji Narożniak leżał w kilkuosobowej sali. Przy drzwiach wejściowych stali dwaj zomowcy z automatami. Nie wiedzieli jednak, że do tej akurat sali można się było dostać także drzwiami wejściowymi do sąsiedniej sali – po przejściu przez wspólny dla nich obu węzeł sanitarny.
Narożniak wspomina dziś, że odwiedziło go wówczas wiele osób i niejedna poruszała temat uwolnienia go ze szpitala. Pamięta też ogromną życzliwość personelu medycznego: przychodziło mnóstwo lekarzy i pielęgniarek tylko po to, żeby go obejrzeć i dodać otuchy. Takiej opieki medycznej, jaką miał wówczas, dodaje, można tylko pozazdrościć.
Wkrótce jednak został przeniesiony do separatki. Naprzeciw stale otwartych drzwi siedzieli dwaj bacznie go obserwujący, uzbrojeni zomowcy.
Mimo to z pomysłem wykradzenia Narożniaka, który został zrealizowany w praktyce, wystąpił dr Jerzy Siwiec, przewodniczący "Solidarności" w szpitalu na Banacha, wówczas anestezjolog, obecnie psychiatra i psychoterapeuta.
- Zaprosiłem do szpitala dr Ewę Kunicką, koleżankę, która pracowała wówczas w stacji krwiodawstwa i była łączniczką Zbigniewa Romaszewskiego z RMKS-u – opowiada. – Gdy przyjechała, zaaranżowaliśmy wywiezienie Narożniaka na lipnego rentgena. Dr Kunicka weszła do pracowni w białym fartuchu przechodząc obok stojących pod drzwiami zomowców i uzyskała od Janka potwierdzenie, że chce być uwolniony. Alternatywą był dla niego pobyt na Rakowieckiej.
Potem pojechaliśmy razem do Romaszewskiego. Powiedziałem mu, że do uwolnienia Janka potrzebni są dwaj ludzie z zewnątrz, żeby go wywieźć, trzeba też załatwić środek transportu oraz nowe miejsce jego pobytu, takie, by kontynuować opiekę lekarską. Podkreśliłem, że nie chcę znać nazwisk tych ludzi z zewnątrz – poznałem je dopiero po latach – ani wiedzieć, co będzie dalej z Jankiem, dokąd trafi itd., gdyż na pewno będę uważnie obserwowany.
W plany uwolnienia Narożniaka nie wtajemniczałem nikogo ze szpitalnego personelu. Spotkałem się natomiast parę razy z wykonawcami akcji i przećwiczyliśmy temat "na sucho", na terenie szpitala.
Jedynym właściwie miejscem, gdzie obstawa nie miała wstępu i skąd można było wykraść Narożniaka, był blok operacyjny – mówi dr Siwiec. – Blok składał się z 15 sal operacyjnych, w oddzielnym budynku. Obstawa Narożniaka nie wiedziała, że po zjechaniu z bloku windą do podziemia można dotrzeć półkilometrowym korytarzem do prosektorium. Mieści się ono w wolno stojącym, nieco oddalonym budynku, który nie był obstawiony przez straże, gdyż trudno się domyśleć, że należy jeszcze do szpitala.
7 czerwca, w 13. dniu hospitalizacji Narożniaka, dr Siwiec zadzwonił z bloku operacyjnego na oddział, na którym leżał Narożniak. Zmienionym głosem powiedział, że dzwoni z bloku operacyjnego i "prosimy pana Narożniaka na zabieg". Taka wówczas obowiązywała w szpitalu procedura: na blok operacyjny na Banacha mógł skierować konkretnego pacjenta każdy człowiek z każdego miejsca w Polsce, jeśli tylko znał właściwy numer telefonu i potrafił wyrecytować odpowiednią formułę.
Narożniak trafił do sali, w której operował akurat dr Sankowski. Ten (wcześniej zrobił mu przeszczep skóry na dłoni i często zmieniał opatrunki) zachował się przytomnie. Mimo że Narożniak nie był jego planowym pacjentem, ani tego dnia nie był wzywany, nic nie mówiąc – zmienił mu opatrunek. Następnie Borowski i Bogumił wywieźli Narożniaka z sali operacyjnej innymi, nie pilnowanymi drzwiami, do windy. Tu przełożyli go z łóżka na wysoki wózek do przewożenia zwłok, nakryli prześcieradłem i podziemiem przewieźli do drzwi prosektorium. Na podjeździe dla samochodów, zawiniętego w koc, ułożyli na podłodze nyski i spokojnie wyjechali z terenu szpitala przez nie pilnowany w tamtych latach parking.
- Tymczasem około godz.13.00 zomowcy stojący pod drzwiami sali operacyjnej, do której wjechał Narożniak, zaczęli się niepokoić – wspomina dr Siwiec. – Na ich prośbę ktoś z personelu wszedł do środka sprawdzić, co się dzieje z pacjentem i okazało się, że Narożniaka tam nie ma. Zomowcy pobiegli na oddział sprawdzić, czy nie wrócił, przez jakiś czas mieli bowiem nadzieję, że się gdzieś zawieruszył. Potem jednak wpadli w panikę i zaczęli go szukać – wszędzie, nawet pod łóżkami. Około 14.00 do szpitala przyjechała prokurator Bardonowa. Kazała zgromadzić personel bloku operacyjnego na zbiorowe przesłuchanie. Każdego, kto się odezwał nie pytany, natychmiast kazała aresztować. Jeden z lekarzy próbował wyjaśnić: – Pani prokurator, ale my tu musimy pracować, przecież mamy plan operacji... – A kim pan jest? – zapytała. – Kierownikiem bloku operacyjnego. – Aresztować go – zadecydowała.
Tego dnia wyłapano i zatrzymano wielu lekarzy i pielęgniarek, którzy mogli mieć cokolwiek wspólnego z Narożniakiem. Teren szpitala otoczyło ZOMO, dokładnie przeszukane zostały nawet szafki personelu. Większość zatrzymanych wypuszczono po 24 godzinach, najdłużej, bo 3 miesiące, trzymano Andrzeja Sankowskiego, trochę krócej mnie – kontynuuje dr Siwiec.
Trzy miesiące więzienia za niewinność
– Wieczorem – dzwonek do drzwi. Przyjechała milicja, zakratowaną nysą, i zawieźli mnie do Pałacu Mostowskich – wspomina dr Andrzej Sankowski.
- Od tej pory słuch o mnie zaginął. Żona i 10-letni syn wiedzieli tylko, że mnie aresztowali. Przez 3 miesiące nie miałem kontaktu nawet z adwokatem. Zgłosiło się kilku adwokatów, żeby mnie bronić za darmo, ale nie dopuszczono ich do mnie. Wkrótce potem wyrzucili z pracy moją żonę, była radcą prawnym w Związku Nauczycielstwa Polskiego. "Opiekowała się" mną prokurator Czub, która mówiła np. anastazjolog. Przesłuchiwany byłem dniem i nocą, bo oni byli przekonani, że uczestniczyłem w spisku i próbowali się dowiedzieć tego, czego naprawdę nie wiedziałem. Często opowiadali mi, jak to inni ludzie przeciw mnie zeznają, więc ja też powinienem.
Siedziałem w piwnicach Pałacu Mostowskich – betonowa podłoga, wilgotne ściany, na podłodze siennik. W celi z kryminalistami i złodziejami, ale ci byli dla mnie uprzejmi i okazywali mi szacunek za pomoc w ucieczce Narożniaka. Potem przewieźli mnie na Rakowiecką, gdzie siedziałem w małej, dusznej celi z czterema przestępcami. Któregoś dnia przyszli i raptem powiedzieli, żebym zabierał swoje rzeczy i wypuścili mnie na ulicę. Tego samego dnia zwolnili też Jurka Siwca. Nie, nic nie podpisywałem, nie było żadnego uzasadnienia tego przetrzymywania mnie w więzieniu, nie doszło do procesu, mówiono mi tylko, że chciałem siłą obalić ustrój Polski Ludowej. Pomyślałem więc, że jeśli taki człowiek jak ja, a nie byłem członkiem "Solidarności", tylko jej sympatykiem, jest dla tego ustroju zagrożeniem, no to on naprawdę musi upaść.
Po powrocie do domu dostałem powiadomienie, że raz w tygodniu muszę się meldować na milicji. Po tym wszystkim wylądowałem w szpitalu zakaźnym na Wolskiej z żółtaczką mechaniczną – zachorowałem wskutek wyniszczenia organizmu, ważyłem niespełna 50 kilo. Ponad 3 miesiące byłem na zwolnieniu lekarskim, później wyjechaliśmy z żoną i synem na tygodniowy urlop. Po powrocie zastaliśmy mieszkanie splądrowane i okradzione, zginęła biżuteria żony i wszystko, co było wartościowe. Sprawcy pozostali, oczywiście, nieznani, myślę, że była to po prostu zemsta ubecji.
Byłem tym wszystkim tak udręczony, że chciałem nawet odejść z zawodu. Koledzy ze szpitala wyciągnęli mnie jednak z powrotem do pracy. Koleżanka, która była anestezjologiem i znieczulała Narożniaka, trzymana w jednej celi z prostytutkami i traktowana jak one, po wyjściu z więzienia wyjechała do Szwecji. Powiedziała, że już nie chce mieszkać w Polsce.
Dr Sankowski kilka lat temu odszedł ze szpitala na Banacha; prowadzi dziś własną, renomowaną klinikę chirurgii plastycznej.
Dr. Siwca aresztowano kilka tygodni później. Chodził po oddziałach szpitala i zbierał podpisy pod pismem w sprawie zwolnienia z aresztu dr. Sankowskiego. Wspomina, że podpisywali je nawet partyjni. Pismo przekazał rektorowi AM (szpital na Banacha był i jest jednostką kliniczną) z prośbą, by udzielił on dr. Sankowskiemu tzw. społecznego poręczenia. Prokuratura odrzuciła jednak prośbę rektora, Sankowski pozostał w areszcie.
- Byli pewni, że uczestniczyłem w rozgałęzionym spisku – wspomina dr Siwiec. – Od początku szedłem w zaparte, a oni na szczęście nie mieli żadnych dowodów. O tym, jak było naprawdę, opowiedziałem zaufanym osobom dopiero w 1989 r. A wypuścili mnie ze względu na stan zdrowia: miałem alergię z obrzękami i więzienna komisja lekarska orzekła, że dalsze przebywanie w szpitalu w warunkach aresztu śledczego zagraża mojemu życiu lub zdrowiu. Zastosowano więc art. 217 kpk, który nakazuje uchylić bezzwłocznie areszt tymczasowy, niezależnie od powodu, dla którego go zastosowano. Mimo to prokurator Bardonowa była tak zawzięta, że zakwestionowała opinię więziennej komisji i zażądała powołania nowej. Powołano ją w Centralnym Szpitalu Wojskowym w Łodzi, składała się z trzech profesorów, którzy w całej rozciągłości podtrzymali postanowienie komisji więziennej. Prokuratura nadal prowadziła jednak śledztwo...
W sutannie księdza Popiełuszki
Wykradziony ze szpitala Narożniak został przewieziony do mieszkania działaczki MRKS-u Małgorzaty Jastrzębskiej przy ul. Staffa na Żoliborzu. Później przechowywała ona także uciekiniera z armii sowieckiej. W sprawie Narożniaka zwróciły się do niej działające w podziemiu lekarki Anna Gręziak i Ewa Kunicka. Jastrzębska, z wykształcenia biolog o specjalności wirusolog immunolog, pracowała wówczas w Państwowym Zakładzie Higieny. – Czasu na podjęcie decyzji było mało, a wykonano akcję jak w Powstaniu Warszawskim. Zgodziłam się pomóc – wspomina M. Jastrzębska. – W pierwszych dniach po uwolnieniu Narożniaka po Warszawie jeździły liczne karetki pogotowia, a w nich panowie, dziwnie rozglądający się po ulicach i niekoniecznie wyglądający na pielęgniarzy – opowiada. – Czy szukali wałęsającego się, rannego mężczyzny w szpitalnej pidżamie, czy chcieli może zastraszyć miasto? – Trudno powiedzieć. Nie, nie bałam się przechowując Narożniaka, bo młodzi ludzie raczej nie czują strachu. Chociaż, gdy byłam niemal pewna, że ktoś za mną chodzi, kazałam przenieść Janka na piętro do sąsiadów, chyba na jedną noc. Narożniak wygoił u mnie rany i zaczął chodzić. Miał zapewnioną opiekę lekarską, przychodziła do niego nawet stomatolog z przenośną wiertarką.
Lekarzem, który się nim wówczas opiekował i zmieniał opatrunki, był dr Ireneusz Kozicki, chirurg ze szpitala przy ul. Czerniakowskiej, pracujący tam do dziś.
Pełna rekonwalescencja Narożniaka wymagała, by zaczął wychodzić na ulicę. W mieście było to jednak zbyt niebezpieczne. Od M. Jastrzębskiej został więc przewieziony pod Warszawę, do Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Miał tam możliwość odbywania przechadzek, mógł ćwiczyć niesprawny staw biodrowy.
- Pojechał do sióstr w sutannie pożyczonej od ks. Jerzego Popiełuszki – wspomina Małgorzata Jastrzębska. – Sądząc po rozmiarze, myślę, że była to jego osobista sutanna, bo nie mogła należeć do jego kolegi z parafii księdza Przekazińskiego, chłopa ponad metr osiemdziesiąt. Janek jest przecież takiej postury, jakiej był Jurek Popiełuszko.
- Przebywałem u sióstr około miesiąca. Usamodzielniłem się tu, ale straciłem kontakt z MRKS-em – wspomina dziś Narożniak. – Potem przechowywali mnie, na Ursynowie, ludzie nie związani bezpośrednio z "Solidarnością".
Czułem się stosunkowo bezpiecznie i bez problemów dotrwałem do pierwszej amnestii. Warunki mojego ujawnienia się jesienią 1983 r. wynegocjował mec. Szczuka.
Wkrótce po ujawnieniu się Narożniak przyjechał do szpitala na Banacha i podziękował dr. Siwcowi i dr. Sankowskiemu za okazaną mu pomoc, próbował ich nawet przepraszać za kłopoty.